Szedł uroczysty, zapłakany,
środkiem ulicy, sam bez mamy,
aż się baranek zerwał z nieba
i frunął nad nim, czyżyk śpiewał,
siąpiły kap, kap pelargonie
(świeżo podlane na balkonie),
słońce zmarszczyło brwi w kałuży,
bokser w bokserkach się oburzył
a wiatr zakurzył buzię piaskiem,
więc oczy jeszcze bardziej jasne -
wielkie rozlane dwa jeziora,
na główce loków aureola.
- Dokąd to mały? Oj niedobrze…
- Dla kogo kwiatki?
- To na pogzeb,
(westchnął, aż ziemia się zatrzęsła)
- A czyj to pogrzeb?
- Pogzeb świelsca.
- Nie płacz kochanie, to nie dramat.
- Lec tego świelsca moja mama,
packą na muchy az o...mieniał!
- To telaz mama do więzienia ?
Cóż było robić wzięłam świelsca,
pomiędzy wersy myk do wiersza,
- a ty spokojnie śpij kochanie -
tym razem się upiecze mamie.
Mam teraz w wierszach gzy, pająki,
ćmy zabłąkane i biedronki,
mnóstwo robali – a dlaczego?
To dobre miejsce jest na niebo.