Tymczasem stolika Wróżbity przechodził ogromny kapelusz.
Sombrero sięgające kilku meksyków z doczepionym u dołu drobnym chłopiną, rzadkim jak złudzenie.
Srebrnosiwe wąsy zwisały do ziemi malując
dwa wyjątkowo mokre rowki w błocie.
Całość wyglądała jak owa nierozsądna kolej wąskotorowa,
która wyłania się niekiedy z jednego brokułu jesiennej mgły,
by natychmiast przepaść w bemolu drugiej:
*
moja żona lubiła amigo
rżnęła w karty i przegrywała
zrozpaczona piła borygo
ziała
*
- poniosło się asfaltem wieczornego nieba,
poniosło się ku znów tej samej pierwszej gwiazdce,
aby dokładnie pośrodku bezsensu minąć się z echem:
*
mój mężulek piku piku chorował
zaskórniaczka miał serce w skarpecie
choć do śmierci ani mru ani słowa
umarł przecie
*
Echo, chłopina, wąsy, oraz to wszystko co napisane powyżej
zniknęło równie szybko jak się pojawiło dając pole do popisu
rozbudzonej wyobraźni.
- Idiotyczne -
zagaił Wróżbita.
- Ale ustawia nas realnie w świecie -
zaoponował Geniulek.
- To dzięki takim chwilom, beznadziejnie głupim i absolutnie
nieoczywistym istniejemy bardziej, wydając się normalni. -
- A te piosenki?
- Są jak dno szklanki z herbatą, bez którego nie wiedzielibyśmy, ile łyżeczek cukru wsypać. Poza tym łyżeczka wpadałaby do szklanki raz na zawsze. Ów chłopina (ja wiem, wiem, że nierealny i głupi) potrzebny jest całemu światu, aby mógł istnieć w swoim wyobrażeniu oczywistości, a Ziemia kręciła się w jedyną słuszną stronę dookoła Księżyca, czy jak tam teraz mówią podług aktualnego stanu wiedzy.
- Zostawmy chłopinę w sombrero. Lepiej zobaczę, co
tymczasem urosło w Kartach -
żachnął się Wróżbita:
* * *
Nie tak, nie tak, nie nie, nie tak...
- w pustym kościółku szepcze echo.
To licho w ciszy sieje zły mak
i piołun wlewa w gardła uśmiechów.
Nie tak, nie tak, nie nie, nie tak...
- gwiazdy cekinów w welonie młodej
szponami szarpie cienisty ptak,
zgaszone rzuca na podłogę.
Gdzieś tam, nad ranem śnią wesele
i w tańcu suknię przytulił frak,
a echo lata po kościele:
nie tak, nie tak, nie nie, nie tak...
*
- Zupełnie bez sensu i nie na temat
zaoponował Geniulek
- Poza tym, to takie oczywiste morałki.
Wróżbita wyciągnął telefon komórkowy i spojrzał przeciągle
w pocerowaną snami nadciągającą noc.
- Telefon też jest oczywisty.
Nawet małpa w ZOO wiedząc, że to nie banan,
pieprznie nim o ziemię i poszuka czegoś
jadalnego dla siebie...
*
oczywiście zapalamy światło
wjeżdżamy samochodem do automatycznej myjni
wybierając stosowny jesienny program
w międzyczasie oglądamy zdjęcia z Marsa
oczywiście - oczy wiście
nic nie rozumiejąc
*
Tu Wróżbita roztrzaskał telefon o chodnik
i wyciągnął z torby banana
*
Wróżbita:
w pożal się boże małym miasteczku
w nudnej godzinie, gdzieś bez adresu
potrafi przecież wykluć się
coś zgoła nieoczekiwanie innego
banan:
a trawy wtenczas rosną, zielenią
całkiem zwyczajnie
starzeją się
Wróżbita:
więc zrozpaczona, bez szans na jutro
spotkała gościa i stało się
z brzuchem chodziła, tak stało się, że
pomyliła kalendarzyk z numerem
jego jedynego kołnierzyka
banan:
a drzewa wówczas po prostu szumiały
tak jakby szumiały
bez tego całego wszystkiego
Wróżbita:
ten gość to aparat był, bo
aż dotąd przez życie bez butów szedł
choć nie pił tęgo, nie klął jak szewc
jakby z galery złudzeń zbiegł
banan:
jesień akurat pryskała sady, i
deszcze jak dreszcze ciągnęły skądś
jesienne chmury kaszlały wciąż
Wróżbita:
ci pokochali się, psioczyły baby
nawet za mocno jej nie tłucze?
ten inny człowiek
ten dobry mąż
banan:
ziąb jak próchnica wykruszał liście
latarnie wcześniej kiwały się
(jeśli oczywiście posiadały aktualne żarówki)
Wróżbita
lecz wyobraźcie sobie: tamtych dwoje
raz tam nie dokręciło gazu
ona umarła od tego w łóżku
on trochę dalej
i nie od razu
banan:
czterdzieści dni listopad wył
w tym pożal się boże nudnym miasteczku
w pustym pokoju skrzypiały drzwi
- - -
Kiedy Wróżbita przełknął ostatni kęs banana, Geniulek zakrzyknął:
- A to mi się podoba!
Przygnębiające i nie ma sensu, więc ma sens,
zatem dobrze oddaje Istotę Miłości.
Można powiedzieć jest do dupy,
a ta jak wiadomo jest piętą achillesową każdej Miłości.
Wystarczy celnie kogoś dotknąć, aby zabić nawet te fizyczne:
- - -
jesteś północą a ja północą
srebrzystą konewką gaszę minionych facetów
przemijam jak przemijali
gasząc srebrzystą konewką minionych facetów
cipuszko, a co byś powiedziała
gdybym pozostał do rana?
od dębu wypłakał się raz do brzozy
zobaczyć, czemuż to jesteś północą
a ja muszę gasić srebrzystą konewką minionych facetów
przemijać jak przeminęli
gasząc srebrzystą konewką minionych facetów
cipuszko
cip uszko
cip cip uszko...
w twoich oko licach jest mnóstwo dymu
zwęglone ślady cygar minionych facetów
podejdź
szepnę ci
że i tak cię kocham
zanim przeminę
zgaszony srebrzystą konewką
* * *
Blaknąc powoli, słowa srebrzystej konewki odsłaniały kolejne
polany wilgotnej nocy, kosmiczne tratataj wozy wyjeżdżały na czarne plaże ciągnąc za sobą kłęby słonecznych spalin.
Na dole ludzie, jak zwykle mordowali ludzi, umierali ze starości albo po prostu ginęli wysadzani w locie przez terrorystów z porwanych samolotów.
Na szczęście dla degradacji środowiska naturalnego,
większość ludzi w tym samym czasie produkowała nowych ludzi z krótkotrwałą gwarancją przyszłości, a
* * *
Pewien poeta napisał wiersz.
Wiersz piękny, piękniejszy od niego.
Temu poecie, nie wiem czy wiesz,
skrzydła urosły z tego.
Potem, rzecz nie do wiary,
poeta wyleciał kominem!
Psuł na ratuszach zegary,
miał przy tym wesołą minę.
I całe szczęście, powiem szczerze,
że nie wydali mu tego wiersza.
Zaś ów poeta? W taniej operze
gra dziś zielonego świerszcza.
*
30 listopada 2019