Pracowałem kiedyś w drozdowni i nie chwaląc się,
niezłe drozdy wtedy robiliśmy.
Zarząd nie żałował jeszcze kasy na upierzenie,
a każdy drozd, zanim opuścił drozdownię,
był dokładnie testowany,
nawet w dupki drozdom laborantka Dorotka zaglądała,
czy czasem nieba na wylot nie widać.
Najlepiej można było zarobić na produkcji
drozda kwiczoła przeznaczonej na zagajniki
i łęgi śródpolne, i do tych kwiczołów
to żeśmy się naprawdę z chłopakami przykładali.
Niektóre na zimę nawet nie odlatywały,
jeśli obsadziło się im teren rokitnikiem,
głogiem, czy jabłka niezerwane w sadzie
tu i ówdzie zostawiło.
Gorzej już było z drozdem śpiewakiem -
tu mogłeś się człowieku jak głupi natyrać,
a potem okazywało się, że laborantka Dorotka
całą partię zwracała, bo niby a to jeden za nisko śpiewa,
to znowu drugi za wysoko.
Rzadko udawało się za pierwszym razem
zrobić drozda, który by śpiewał akurat
i do tego jeszcze jak prawdziwy drozd.
Wadliwe musieliśmy z pierza skubać,
ugniatać na nowo w dupkę co rusz zaglądając,
czy nieba za bardzo na wylot nie widać
i drżeć pod koniec miesiąca,
żeby laborantka Dorotka znów jakieś skazy
na ptakach nie znalazła.
Ale babsko wyjątkowo upierdliwe było, aż w złości
żeśmy jej kiedyś bociana
raz dwa na nocnej zmianie wystrugali
i między gotowe już drozdy do gniazda podłożyli.
Przychodzi Dorotka, patrzy na bociana i spokojnie,
jakby nic mówi:
- Pomóżcie no chłopcy, podnieść mi tego drozda
do góry, bo ciężki jakiś a sprawdzić trzeba,
czy i nieba na dodatek nie będzie widać?
Podskoczył ten i ów zaraz i podniesiono bociana
wysoko, aż dziobem o sufit drozdowni wyrżnął,
a Dorotka tak się przez niego w gwiazdy zapatrzyła,
że bachora na wiosnę jej przyniósł.
Nastało kilka miesięcy spokoju, bo odtąd bardziej
zajęta była badaniami, którego to sprawka
ten bocian, niźli produkcją samego drozda.
W końcu złazi któregoś dnia z laboratorium
na dział drozda obrożnego, a każdy od razu
piwo chowa i za młotek łapiąc oklepuje
głośno swojego ptaka, że niby taki zapracowany.
Ale ona tylko stanęła przy mnie i gapi mi się na ręce.
Z nerwów łebek ukręciłem prawie gotowemu drozdowi obrożnemu,
ale Dorotka tylko postała przy mnie
wymownie dobrą godzinę, przez cały czas nic nie mówiąc.
Wreszcie wystękała, niby do siebie:
- No tak... coś trzeba będzie teraz z tym zrobić...
Zakręciła się na pięcie i wyszła. Chłopaki otoczyli mnie zaraz
i z przejęciem wołali jeden przez drugiego,
że koniec z tobą bracie, przesrane masz
przez tego bociana i na drozdach
to ty już sobie nie zarobisz!
Nic nie odrzekłem, tylko fartuch zdarłem
z siebie nawet guzików nie rozpinając,
rzuciłem o posadzkę drozda obrożnego bez łebka,
aż huknęło serduszko jego maleńkie
i wybiegłem z drozdowni.
Nigdy już tam nie wróciłem,
nawet żeby rozliczyć się,
nawet po drozda na odchodne,
co to go każdy dostawał od zarządu,
jeśli przepracował co najmniej 5 lat.
Słyszałem potem, że drozdownia
zaczęła podupadać, coraz mniej drozdów
schodzi z produkcji i coraz słabsze są -
świstają nurkując, jakbyś mokrym styropianem
o szybę tarł w te i wewte,
aż ludziom zęby zgrzytają ze złości na te drozdy ostatnie.
*