„To ostatni raj na ziemi, wyspa bogów, tak mówią. Wiecznie zielona, bo
ziemia tu wulkaniczna, żyzna. Palmy. Bananowce. Tarasy ryżu. Sielskość.”
(Beata Pawlak o Bali)
Było to w pewien wrześniowy wieczór 2003
roku. Mimo późnej pory na ulicach tłok i gwar. Otwarte sklepy, pełne
restauracje, na chodnikach głośny kolorowy tłum. Zewsząd rozmowy,
dźwięki muzyki. Wąską ulicą z trudem przeciskaliśmy się w naszej
taksówce między autami i niezliczonymi tak popularnymi tu motorowerami,
klaksony, niecierpliwe trąbienia.
W pewnym momencie kierowca
odwrócił się do nas i nieznacznym ruchem głowy wskazał "to tu".
Spojrzeliśmy. Od tamtego wieczoru pewnie wszyscy tam tak patrzą, szybko,
ukradkiem, wstrzymując oddech. Wśród szeregu niewysokich betonowych
bloczków - popularny tu rodzaj budownictwa, na parterze sklepy lub
knajpy, na piętrach biura lub mieszkania - ponura ruina ukryta za
plandekami i niedbale zbitymi deskami.
W sobotę 12 października
2002 roku na krótko przed jedenastą wieczorem Beata Pawlak wybrała
jeszcze pieniądze z bankomatu i wracała do swojego hoteliku, właśnie
przechodziła obok pełnego ludzi klubu-dyskoteki. Typowe miejsce dla
turystów. Dużo Australijczyków, Bali było ich ulubionym miejscem na
wakacje a nawet tylko szybki wypad, kilka godzin lotu, rzut beretką od
Australii.
Potem w świat poszła wiadomość: W zamachu
terrorystycznym w kurorcie Kuta na Bali zginęły dwieście dwie osoby,
głównie turyści z Australii. Zamach przeprowadziła azjatycka organizacja
fundamentalistyczna Dżimah Islamija połączona z Al-Kaidą.
W
świecie nie powiedziano nic o zaginionej Polce, a że ja akurat byłam w
świecie, więc nie wiedziałam, że w Polsce rozpoczęły się długie
poszukiwania Beaty Pawlak, dziennikarki Gazety Wyborczej, w której
krakowskiej redakcji przez kilka miesięcy latem 2002 roku, tuż przed kolejnym wyjazdem w świat, pracowałam.
Kiedy
rok później znalazłam się na Bali, nie wiedziałam, że Beata Pawlak
zginęła w zamachu 12 października. Przyleciałam na Bali, żeby dołączyć
do rejsu przez Borneo do Singapuru, i zaraz napisałam do ambasady
polskiej w Dżakarcie mail z pytaniem, czy w pobliżu miejsc, do których
zamierzaliśmy dopłynąć, mieszkają może jacyś Polacy, jeśli tak, to
chętnie spotkałabym się z nimi i wypytała, jak się żyje w tak
egzotycznym kraju, jakim jest Indonezja.
Odpowiedź dostałam
natychmiast: na Bali żyje pewien Polak, bardzo blisko naszego portu, na
Borneo jedna Polka, zbyt daleko od miejsca, gdzie planowaliśmy zawinąć,
żeby ją spotkać. Z Polakiem na Bali umówiłam się już na następny dzień,
przyjechał na motorze, jak zasiedziały Balijczyk. Faktycznie, od wielu
lat mieszkał na Bali, wyemigrował tu z AustraIii, żył z turystyki.
I
wtedy dowiedziałam się o akcji poszukiwawczej Beaty sprzed roku. Pan
Ryszard brał w niej udział służąc znajomością wyspy i jej mieszkańców. Z
Polski przyleciał dziennikarz Gazety Wyborczej, Wojciech Tochman,
szukać śladów zaginionej koleżanki. A właściwe to szukać Beaty całej i
zdrowej, bo wydawało się mało prawdopodobne, że zagalopowała się do
klubu dla turystów, ona, rasowa podróżniczka stroniąca od turystycznych
przybytków.
Beata była od marca 2002 roku w swojej wielkiej
podróży przez Azję. Przemierzyła już Indie, Nepal, Tajlandię, Laos,
Malezję i Sumatrę. Na Bali dotarła 10 października. Zamieszkała w
bardziej niż skromnym hoteliku, minimum bagażu. Z drogi meldowała się
dość regularnie, w Polsce miała mamę, siostrę i wielu przyjaciół, ojciec
już nie żył.
Ale to, że nie meldowała się od 13 października,
jeszcze nic nie znaczyło. Mogła się gdzieś zaszyć, ba, wręcz ukryć.
Miewała tak odjechane pomysły, że mogła nawet wykorzystać zamach i
odciąć się zupełnie od świata. Jeszcze 5 grudnia 2002 roku Gazeta
Wyborcza opublikowała dramatyczny apel do Beaty: Gdziekolwiek jesteś,
zgłoś się, bliscy odchodzą od zmysłów. Ale wkrótce potem wiadomo było
już na pewno, Beata zginęła w zamachu na Bali. 18 grudnia GW podała do
publicznej wiadomości: Beata Pawlak nie żyje.
Siedzieliśmy na
drewnianym tarasie portowej knajpki, pod nami pluskał niemrawo mętnawy
Ocean Indyjski ledwie widoczny między niezliczonymi jachtami,
motorówkami, pontonami,... do tropikalnego upału jeszcze nie miałam kiedy
się przyzwyczaić, było lepko i duszno, słońce dokuczało. Pan Ryszard
opowiadał robiąc od czasu do czasu przerwy na łyk wody i zebranie myśli.
Patrzyłam na krzątających się ludzi na chyboczących się kejach, ci
przypływali, tamci wyruszali w dalszą drogę, znosili prowiant,
uzupełniali zapasy wody i paliwa...
Rok wcześniej Beata nie tylko
żyła, ale była jeszcze daleko od Bali, był przecież dopiero wrzesień.
Wyjeżdżając z Polski złożyła w wydawnictwie Prószyński i S-ka swoją
pierwszą powieść, "Aniołek". Zostawiła też testament, na wszelki
wypadek, to miała być nieprzewidywalna podróż, choć Beata nie miała
zamiaru zahaczać o najbardziej zapalne, dotknięte wojną miejsca w Azji.
Indie? Tajlandia? Bali? Wszędzie pokój, dużo turystów... Ale testament
przezornie napisała, rozporządziła swoim całkiem pokaźnym majątkiem.
Miała go ze sprzedaży akcji Gazety Wyborczej.
"Aniołek" ukazał
się dokładnie wtedy, gdy miesiąc później przyleciałam do Polski po
skończonym rejsie. Zaczyna się tak: "W piątek Karolinie przyśniło się,
że jest trupem. Całe jej ciało zaczęło zielenieć i skóra popękała jak
spalona ziemia. Ale ponieważ mogła chodzić, udała się do lekarza, żeby
postawił diagnozę. Lekarz zbadał ją uważnie i rzekł: Istotnie, jest pani
trupem".
Bohaterka "Aniołka", Karolina, jest matką córki-podróżniczki,
która ciągle gdzieś jest w drodze i o której losy bardzo się obawia.
Zupełnie jak matka Beaty, pani Janina Pawlak. Po zamachu 12 października
jej niepokój rośnie, ale przecież Beata w ostatnim swoim mailu do
Polski zapowiedziała, że wybiera się w głąb wyspy, nadzieja więc, że
żyje, nie jest bezpodstawna.
Jednak brak jakiegokolwiek znaku od
Beaty po zamachu dziwi. A może coś się stało? Może leży wśród wielu
rannych? Pod koniec października radca polskiej ambasady w Dżakarcie,
pan Strażewski, ten sam, który tak szybko odpowiedział na mój mail,
przylatuje do Kuty. Razem z panem Ryszardem udają się do hotelu, w
którym zatrzymała się Beata i którego właściciel zawiadomił policję, że
zameldowana u niego Miss Pawlak od soboty 12 października nie pokazała
się więcej.
To był pierwszy ślad. Siedzę naprzeciwko pana
Ryszarda i notuję w dzienniku jego opowieść. Po zamachu w Kucie
rozpętało się piekło. W ogólnym chaosie wszystko mogło się wydarzyć.
Natychmiast powołano Centrum Kryzysowe, tam można było się czegoś
dowiedzieć. Lub nie. W ciągu dwóch tygodni zdołano zidentyfikować
szczątki około jednej trzeciej zabitych. Z Australii przyjechała ekipa
wyspecjalizowanych policjantów i detektywów. Rannych rozwieziono do
różnych szpitali, głównie do Denpasar, pobliskiej stolicy Bali, część
poleciała od razu do szpitali w Australii. W popłochu wyjeżdżali
turyści, na ich miejsce przyjeżdżały rodziny rannych, zabitych,
zaginionych...
Z polski pod koniec października przyjechał
Wojciech Tochman z próbką DNA siostry Beaty. Wcześniej zabezpieczone i
oddane policji przez pana radcę Strażewskiego przedmioty osobiste Beaty -
grzebień i szczoteczka do zębów - poleciały do Canberry. Próbka krwi
siostry Beaty za nimi. Nic na razie się nie dzieje. Radca ambasady,
dziennikarz z Polski i pan Ryszard rozwieszają gdzie się da ulotki ze zdjęciem
Beaty. Może ktoś ją rozpozna? Może stało się coś całkiem innego? Mogło
jej się przytrafić coś złego niezależnie od zamachu? Im dłużej nie ma
pewności, że jest wśród zabitych, tym większa nadzieja, że żyje.
Długo
nie ma takiej pewności. Stąd apel GW z 5 grudnia do Beaty. Może gdzieś
jednak jest? Ukrywa się? Odwróciła od cywilizacji? Pan Ryszard powoli
dochodzi w swojej pełnej szczegółów relacji do momentu, gdy prawie
wszystkie szczątki są już przypisane do konkretnych nazwisk. Nie ma
wśród nich Beaty. W końcu jednak z laboratoriów nadchodzi wiadomość:
kawałek ręki jest bez wątpienia kawałkiem Beaty. Więcej nie znaleziono.
Prochy ręki w urnie policja wysyła do ambasady w Londynie.
Z
przyczyn proceduralnych - jeśli dobrze zrozumiałam - Londyn nie może
wysłać urny wprost do Warszawy, odsyła przesyłkę do ambasady w
Dżakarcie. Dopiero stamtąd urna wylatuje ponownie, tym razem wprost do Warszawy. Pogrzeb tego co zostało z Beaty odbywa
się w lutym 2003 roku. Ja nadal jestem w świecie i nic o tym nie wiem. W
mediach światowych zamach już dawno podsumowano, o Polce ani słowa. W
internecie wiadomości jeszcze tak nie hulają, jak dziś. Zresztą nie
znałam Beaty osobiście. Znałam tylko niektóre jej reportaże. Te o
terroryzmie.
Bo nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, jakąś
wyjątkowo szyderczą ironią losu Beata Pawlak straciła życie z rąk tych,
których próbowała zrozumieć a nawet bronić, na dodatek czego w miejscu,
gdzie nie spodziewała się ich zamachu, gdzie znalazła się zupełnie
prywatnie, z dala od zgiełku światowych polityk i religii. Indonezja
jest wprawdzie krajem muzułmańskim, największym na świecie państwem
islamskim (80,3% ludności jest muzułmanami), ale Bali jest wyspą
różniącą się od pozostałych kilkunastu tysięcy wysp Indonezji tym, że ma
inną religię. Niewywodzącą się z islamu i zupełnie do niego niepodobną.
Jest
to mieszanka hinduizmu z wierzeniami animistycznymi. Politeizm.
Balijczycy wierzą w bóstwa i demony rządzące światem. Bóstwa (bogowie i
boginie) gór, jezior, drzew, rzek, ryżu, zmarłych przodków... wywodzą
się od Jedynego Najwyższego Boga Władcy Wszechświata i nie jest nim
Allah, a Sang Hyang Widi Wasa we własnej osobie, a raczej nie tyle
osobie, ile we wszechobecnym bycie. Hinduizm balijski to swoisty
politeizm panteistyczny (1,9% Indonezyjczyków jest jego wyznawcami).
Balijczycy
wierzą w wędrówkę dusz, w karmę, w osiągnięcie pełni szczęścia poprzez
oświecenie. Religia Bali jest bardzo skomplikowanym systemem wierzeń
pierwotnych mieszkańców wyspy wymieszanym z wiarą przedislamskich
przybyszy z Indii. Dla nas ważne jest w kontekście islamskiego zamachu
to, że Balijczycy nie dążą do wyparcia innych religii, nie walczą ze
światem. Pragną żyć na swojej wyspie w zgodzie z bogami i ludźmi. Wobec
turystów są gościnni i tolerancyjni. Wręcz przeciwnie islamscy
fundamentaliści. Dla nich centra turystyczne Bali to siedliska zła i
grzechu, jak cała kultura Zachodu.
Pan Ryszard opowiada teraz,
jak bardzo zamach w Kucie uderzył w przemysł turystyczny na Bali. Przez
pierwsze miesiące po zamachu turystyka prawie zamarła, liczni żyjący z turystyki Balijczycy przez pierwsze miesiące nie mieli z czego żyć. We wrześniu 2003, po prawie roku
życie się normalizowało, turyści pojawili, ale Bali tak czy tak
przestało być miejscem beztroskich wakacji. Zwiększyły się kontrole
policyjne, pojawił strach. Przygotowania do obchodów uroczystości
poświęconych pamięci ofiar w rok po zamachu są wprawdzie w toku, ale im
bliżej daty 12 października, tym obawy są większe.
Słuchając
zawieszam wzrok na niewielkiej miseczce uplecionej z bananowego liścia z
płatkami kwiatów i ziarenkami ryżu pozostawionej przez kogoś na schodku
do naszego tarasu. Takie wota dla bogów spotyka się tu na każdym kroku,
na chodnikach, w sklepach, restauracjach, taksówkach i, oczywiście, w
domach... Ciągle wymieniane są na świeże. Bywają też wota w wymiarach
makro, misternie uwite piramidy z kwiatów i liści, bogate ozdoby
częstych tu rytuałów. Cała wyspa wydaje się być skąpana w żywych
kwiatach a te sympatyczne kolorowe dary dla bogów jeszcze potęgują
wrażenie bycia w raju.
Zastanawiam się, jak komentowałaby Beata
zamach w Kucie, gdyby była jego świadkiem, a nie ofiarą, gdyby bomby
zamachowców nie ją rozszarpały na strzępy, ale pozostałe 201 osób tak. I to zastanawiam się nie na
zasadzie, "no widzisz, a tak ich broniłaś", ale "jak szukać pokojowego
porozumienia z islamem, jeśli ma takich wyznawców?" Czy próbowałaby
zrozumieć motywy zamachowców? Czy raczej pogodziłaby się z tym, że nawet
jeśli Zachód zasługuje sobie w wielu punktach na krytykę, to zabijanie i
terror nie są argumentami w społeczeństwie multikulturalnym, którego
była zagorzałą orędowniczką, i zrezygnowała? Bo nawet jeśli to tylko
skrajne ugrupowania, wywodzą się przecież z islamu.
Zastanawiam
się, bo w latach 90. Beata napisała szereg bardzo wnikliwych reportaży z
krajów muzułmańskich. A poznała islam jak mało kto, najpierw
zainteresowała się kulturą islamu mieszkając w Paryżu w drugiej połowie
lat 80., gdzie poznała i przyjaźniła się z muzułmanami z byłych kolonii francuskich, czy z Iranu... potem,
już będąc reporterką Gazety Wyborczej, docierała do przedstawicieli (i
przedstawicielek) islamu w ich krajach, robiła wywiady z przywódcami
fundamentalistycznych organizacji islamskich północnej Afryki, Bliskiego
Wschodu i Europy oraz ze zwykłymi ludźmi (często sama w
chuście-hidżabie, jak nakazuje muzułmański obyczaj).
Przygotowywała
się czytając Koran i literaturę fachową. Chciała zobaczyć Zachód oczami
Wschodu, żeby więcej, głębiej zrozumieć. Nie jak jej koleżanka po
fachu, Oriana Fallaci, skonfrontować, ale poznać, wczuć się w ich
mentalność. Podchodziła do swoich rozmówców z empatią i takie były jej
teksty.
Zastanawiam się, siedząc naprzeciwko pana Ryszarda w
tropikalnym upale kolejną godzinę i słuchając o śmierci Beaty i
zastanawiam się dziś, pisząc ten tekst. W sierpniu 2003 roku skazano na
śmierć pierwszego z zamachowców 12.10.02. Czy zgodziłaby się z takim
wyrokiem? Czy byłaby przeciwna, bo człowiek Zachodu w imię humanitaryzmu
zniósł karę śmierci? I nie o szukanie usprawiedliwień wbrew wszystkiemu
mi chodzi, ale o przerwanie spirali terroryzmu i zemsty.
Ostatnią
wolą Beaty było ustanowienie Funduszu z darowizny w wysokości 99 390,69
złotych z przeznaczeniem na doroczną nagrodę Jej Imienia dla autorów
najlepszych tekstów (książek i artykułów) na temat innych kultur,
religii i cywilizacji, które zostały opublikowane między czerwcem roku
poprzedniego a majem roku, w którym nagroda jest przyznawana.
W
2003 roku nagrodę dostała Anna Fostakowska za tekst "Spuść oczy, płacz"
(Gazeta Wyborcza, 2003), w roku 2010 nagroda trafiła do Marka Kęskrawca
za książkę „Czwarty pożar Teheranu” (wydawnictwo W.A.B., 2010). "To
książka o kraju przeciwieństw, w którym cienka linia oddzielająca
dozwolone od zabronionego jest w ciągłym ruchu, a gościnność i
umiłowanie poezji sąsiadują z okrucieństwem i lękiem.", dowiaduję się i
już wiem, że chcę ją przeczytać. Z uzasadnienia decyzji o przyznaniu
nagrody Markowi Kęskrawcowi dowiaduję się, że Wojciech Tochman... i tu... niespodzianka:
„Jednym z głównych wrogów poznania jest
stereotyp. Łatwo go stworzyć, trudniej się od niego uwolnić. Marek
Kęskrawiec tego trudu się podjął. Efektem jest pełna zarówno pasji jak i
wiedzy książka o jednym z najbardziej niepokojących, 'sejsmicznych'
krajów na świecie. Książka znakomicie napisana, pełna erudycji, odważna,
czasem przerażająca, niekiedy zabawna. Przełamująca stereotyp perskich
dywanów i kraju ajatollahów. Ale też książka niebezpieczna. Pod wpływem
jej lektury, jeden z członków kapituły, Wojciech Tochman, zapragnął
pojechać do Iranu."
Z Bali wypłynęliśmy konwojem złożonym z
trzech jachtów (po dwie osoby na każdym, dwie pary i ja do pary z byłym już wtedy mężem-żeglarzem, z którym nadal się przyjaźniliśmy) zanim zaczęły się uroczystości obchodów pamięci ofiar
zamachu. W portach, do których zawijaliśmy, poznawaliśmy miłych,
grzecznych i uczynnych Indonezyjczyków-muzułmanów. Tylko raz, ostrzeżeni
komunikatem radiowym, ominęliśmy wody, gdzie akurat był jakiś piracki
napad na statek towarowy. Ale piraci to przecież inna bajka...
Dokładnie
dwa lata później, jesienią 2005 roku, ukazała się książka Wojciecha
Tochmana "Córeńka", na wpół fikcyjny, na wpół dokumentalny rezultat
tamtej podróży na Bali. Kupiłam ją w księgarni w Gorlicach. W
pensjonacie "Banica" pod Gorlicami pisałam wtedy przez całą jesień
większy tekst, szkic na temat nacjonalistycznych nastrojów w Niemczech po pierwszej wojnie
światowej i przyczynach drugiej wojny, jeszcze gorszej niż pierwsza.
Chodziłam z moim psem na długie spacery po cudnie wielobarwnych lasach
Beskidu z głową pełną myśli o tragedii ludzi, którym przyszło żyć i
umierać w tamtych czasach. Oprócz stosów kopii oryginalnych dokumentów i
tekstów źródłowych z rożnych niemieckich archiwów przeczytałam m.in. "Mein Kampf" Hitlera.
Myślę,
że gdybyśmy my, my, ludzie, wiedzieli wtedy więcej na temat mechanizmów
nienawiści między narodami, między religiami... może dałoby się
powstrzymać "falę zła"? A skoro nie dało się wtedy, to teraz, dzięki
wzajemnemu poznawaniu się wbrew wszystkiemu, dajemy sobie szansę na
minimalizowanie zła. Tylko poznawanie i rozumienie jest podstawą do
współistnienia i porozumiewania się kultur i cywilizacji. Do dojrzałej
wielokulturowości.
Beata miała rację zaczynając swojego "Aniołka"-pogrobowca wierszem poety-Afrykańczyka, dedykując go w rezultacie wydarzeń sobie:
Ci, którzy umarli, nigdy stąd nie odeszli: Są tutaj w gęstniejącym cieniu. Umarli nie są pod ziemią: Są w drzewie, które szumi, Są w drewnie, które jęczy, Są w wodzie, która płynie, Są w wodzie, która śpi, Są w chacie, są w tłumie: Umarli nie są martwi. Ci, którzy umarli, nigdy stąd nie odeszli, Są w piersi kobiety, Są w dziecku, które płacze, Są w głowni, która płonie, Umarli nie są pod ziemią: Są w ogniu, który umiera, Są w trawie, która zawodzi, Są w skamlących skałach, Są w lesie, są w domu. Umarli nie są martwi.
*
Literatura:
Beata
Pawlak: "Aniołek" - powieść o swoich rodzicach z wplecionym własnym
portretem, refleksje nad życiem i śmiercią, wyd. Prószyński i S-ka,
Warszawa 2003 (wiersz Afrykańczyka [za:] James R. Lewis, Życie po
śmierci", Warszawa 1999)
Beata Pawlak: "Piekło jest gdzie
indziej" - reportaże o świecie islamu: Algieria, Francja, Bośnia, Gaza,
Izrael, Liban, Irak, Kurdystan, Egipt, Polska, Turcja, Ali Agca i Jan
Paweł II), wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2003
Wojciech
Tochman: "Córeńka" - powieść reporterska o poszukiwaniach dziennikarki
Gazety Wyborczej Beaty Pawlak po zamachu terrorystycznym na wyspie Bali,
wyd. Znak, Kraków 2005
na 2. zdj.: Kuta, turyści wypuszczają białego gołębia podczas uroczystości upamiętniającej ofiary zamachu na Bali z 2002 roku. Zginęły wówczas 202 osoby, wśród nich 88 Australijczyków.
*
W roku 2012 powstał film wg książki Beaty Pawlak "Aniołek" pt. "Wszystkie kobiety Mateusza" z Krzysztofem Globiszem i Teresą Budzisz-Krzyżanowską w roli głównej; reż. Artur "Baron", zdj. Adam Sikora, muz. Leszek Możdżer:
*
"Beata pisała o islamie jak nikt inny w polskiej prasie. Mistrzowsko łączyła wiedzę z wrażliwością, pasję z odpowiedzialnością, pracowitość z niezwykłą determinacją, by objaśniać ten świat." (Ryszard Kapuściński)
Przypisy: [1]: To był rejs w dwie osoby: ja i mój były już wtedy mąż-żeglarz, którego nazwisko nadal noszę. Nasze ścieżki i cele rozeszły się 5 lat wcześniej, więc rozstaliśmy się za obopólną zgodą umawiając się, że jeśli nadarzy się okazja, możemy sobie nadal wspólnie żeglować. Rejs Bali - Borneo - Singapur, to była taka okazja. Jak to w szczegółach wyglądało opisuję tutaj przy okazji wspomnień, jak przechorowałam COVID wiosną 2021. Bowiem wtedy, jesienią 2003 zetknęłam się z wirusem wywołującym chorobę SARS.
Pod koniec 2002 roku pojawiła się w Chinach nieznana wcześniej choroba, Chiny trzymały to w tajemnicy, trzymały, aż w końcu bania pękła: 16 kwietnia 2003 roku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła, że przyczyną tej tajemniczej choroby jest nowy patogen z rodziny koronawirusów nigdy przedtem niespotykany u ludzi. Nadano mu nazwę SARS od Severe Acute Respiratory Syndrom, co oznacza Ciężki Ostry Zespół Oddechowy, po polsku byłby to zatem wirus o nazwie COZO.
No więc to COZO byłoby dla mnie jedynie wiadomością z telewizji przypominającą katastroficzne filmy z gatunku Science Fiction o zarazach czyhających na gatunek ludzki, gdyby nie taki splot okoliczności w moim życiu, że nawet gdy to już długo po fakcie opowiadam, nadal się dziwię, że mi się przydarzył.