Proszę Państwa, gdy w sobotę 6 stycznia 2024 roku krakowska publiczność mokra od zimowego deszczu przekracza główne wejście Teatru Słowackiego na krótko przed 19, Wyspiański już nie żyje. Osobista Muza Malczewskiego pofatygowała się na tę okoliczność i lamentuje rozdzierająco nad jego jeszcze ciepłym, jak się domyślamy, trupem. Biedny Wyspiański, trzy tygodnie umierał "wyniszczony już bardzo", jak poda potem "Czas" z końca roku 1907.
Tyle że czas, ten rzeczywisty, robi dziś w teatrze różne wolty i twisty, i oto Wyspiański umiera, co znaczy, że jeszcze nie umarł, sztuka nosi przecież tytuł "Proszę Państwa, Wyspiański umiera", a nie "umarł", to czas niedokonany, rozwleczony na dowolną długość trwania aż, hen, po nasze czasy. Czas trwa nieprzerwanie, a my zanurzamy się a to w wiek XIX, gdy żyła jeszcze matka małego Stasia, nie umarł mistrz Matejko, a i ojciec Stasia pije, jak to on, i dłubie gdzieś w tle w swoich rzeźbach, a to rozpędzamy się w wiek XX, by wyhamowywać w XXI... po czym zawracamy na łeb na szyję w głąb wieków znacznie wcześniejszych...
...i bierzemy udział w zabawy w żywe obrazy tak popularne wśród młodzieży za czasów Wyspiańskiego. A cóż to za wspaniałe wizje i doznania!... Ależ ta młodość Wyspiańskiego była pomysłowa i rozdokazywana. Przywilej młodości w każdej epoce!...
Istny rollercoaster z korowodem wielu, bardzo wielu postaci, żywych, jak tylko żywym być można, ambitnych, mniej lub bardziej utalentowanych, acz częściej mniej. Zaborczych i zawistnych. Kłótliwych. Wścibskich. Skąd my to znamy? Ano, z życia! Wieszcz, uparcie po szkolnemu nazywamy Czwartym, chce być i jest Pierwszym, Jedynym Takim. Nim nad jego martwą głową przysiądzie zawodząca Muza, na jego ramieniu tkwi uparty Genius i utrudnia mu życie, gdzie tylko może. Wyspiański szarpie się na wszystkie strony i ze wszystkimi. W tym przez bez mała pół życia z syfilisem. I z faktem, że pokochał, a w końcu poślubił dziewczynę wbrew wszystkim i wszystkiemu.
No, tego mu się do tego stopnia nie wybacza, że nawet w 2015 roku pada pytanie "Czy Wyspiański mógł ją kochać?", nieuczoną, prostą chłopkę, do tego brzydką (żeby choć była ładna, no nie?). A widać mógł! Mało kto stawia sobie pytanie w odwrotnym kierunku, jak ona, zdrowa i harda, mogła pokochać schorowanego, bidnego artystę? Na to pytanie opowiada ze sceny teatru ona sama! I nie jest to odpowiedź oczywista. Gdy po raz pierwszy zawiozła go do Konar, swojej wsi rodzinnej, osłabionego atakiem choroby, jej środowisko nie zobaczyło w nim genialnego artysty, a nieodpowiedzialnego dziwkarza.
Taki to splot losów potrzebny był, by powstało genialne "Wesele" i kilka innych nieśmiertelnych sztuk, w których Teosia miała swój intelektualny, a, tak, intelektualny udział - przecież gdyby nie jej obserwacje na weselu Rydla, Wyspiański nie miałby dość materiału. Gdyby nie była modelką Wyspiańskiego, Polska nie miałaby bezcennych dzieł sztuki. Gdyby nie dzieci, które urodziły się z tego tak potępianego związku na przekór ciotce Stankiewiczowej i krakowskim ciotkom-bigotkom, nie byłoby tych wszystkich podziwianych przez nas "Helenek", "Stasiów", "Mieciów"... Choć, gdyby Wyspiański wiedział, umierając, jak straszny los spotka ich czwórkę dzieci, bo i - (Teodora) Tadzia, adoptowanego przez Wyspiańskiego syna Teodory sprzed ich związku, dopadł los może najgorszy, nie oszczędzono mu prawdy, że jest "bękartem", a nie synem podziwianego artysty, nie powierzyłby losu swoich dzieci komuś, kogo uważał za swojego przyjaciela.
A teraz Kraków doczekał się po 123 latach spektaklu na miarę "Wesela"! A Teosia, która przeżyła swojego męża-artystę pod każdym względem wyjątkowego, prawie o 50 lat bardziej w cierpieniu (odebrano jej dzieci), niż w szczęściu (dwóch synów przeżyła), doczekała się miejsca w teatralnej sztuce, w której pełnym głosem opowiada o swoim trudnym życiu u boku wielkiego Wyspiańskiego w kołtuńskim Krakowie.
Sztuka "Proszę Państwa, Wyspiański umiera" jest prawdziwa, współczesna i pod każdym innym względem wielka! Czy wywoła równie wielkie oburzenie, jak kiedyś "Wesele"? Powodów można by się doszukać, a nawet zobaczyć w pełnej okazałości, ale że szczęśliwie czas jednak ruszył z miejsca i oto nastał w Polsce nowy zupełnie czas szczęśliwej Polski, nie wykluczam, że nie tylko dorosły Kraków ruszy tłumnie do teatru i sztuką się, jak ja, zachwyci, ale także młodzież szkolna będzie się cieszyć, że Wyspiański wyszedł z ławki i zbliżył się do jej pojęć i języka używanych poza szkołą, co zaliczam sztuce na plus, będąc zresztą o młodzież spokojna. Czego jej życzę. I jakoś jestem spokojna, że to nie puste życzenie.
Gdy wychodziłam z teatru oszołomiona sztuką zrobioną z pomysłem, rozmachem i ogromnym ładunkiem emocji wszelakich od smutku i żałoby po śmiech i radość na przemian, deszcz zamienił się w śnieg, zrobiło się cicho i biało, Szpitalną przejeżdżała pusta biała dorożka i nagły stukot końskich kopyt przypominał, że za czasów Wyspiańskiego był to normalny odgłos - miałam poczucie metafizyki pur.
*
Za tekst (na bazie "Wyzwolenia", "Powrotu Odysa", krytyk, plot i pomówień, interpretacji i przeinterpretowań współczesnych Wyspiańskiemu i współczesnych nam, z zezowaniem na "Boską Komedię"...), reżyserię, scenografię i kostiumy odpowiedzialna jest Agata Duda-Gracz (przy asyście Jerzego Basiury), za Muzę i Śmierć Maja Kleszcz, za muzykę Wojciech Krzak, za choreografię Piotr Mateusz Wach, za konsultacje językowe Bronisław Maj, za jeden z monologów (nie zdradzę kogo) Jacek Wakar, za produkcję Izabella Oleś.
Grają: Agnieszka Przepiórska (Teosia, aktorka Wanda Siemaszkowa, 1. w historii Panna Młoda, i Helenka) i Krzysztof Wrona (Wyspiański), oraz cała plejada znakomitych aktorów zespołu teatru a także gościnnie występujących na jego deskach (jak Krzysztof Wrona, co za gość!).
Spektakle 7, 13 i 14 stycznia, 7 lutego... bilety: teatrwkrakowie.pl
Andrzej Franaszek: Dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż
Aż zaskakująco dobra, mnie zaś wręcz wzruszająca sztuka, czyli Proszę Państwa, Wyspiański umiera Agaty Dudy-Gracz w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego (tak będę to pisał, a nie: "w Słowaku", podobnie jak myślę: "na Placu Zbawiciela", a nie "na Zbawiksie").
Spektakl utrzymany w gwałtownym, naprzemiennym rytmie, nieco podobnym do tego, który budował dawną, arcydzielną ekranizację Wesela autorstwa Andrzeja Wajdy. Wiele w nim fragmentów satyrycznych, kwitujących krakowskie kołtuństwo, prowincjonalizm, klerykalizm, zgodnie zresztą z duchem Wyzwolenia, także przecież rozliczającego współczesnych. Wiele scen gorzkich, wymierzonych w "ludzi zza biurek", w miernotę czy w każdym razie przeciętność, której ręce w różnych epokach krzepko trzymają władzę. Wiele fajerwerków gry aktorskiej, nieraz - jak w scenie monologu "krakowskiej kurii" - nieledwie zapierających dech w piersiach i przypominających, że wystarczy czerwony reflektor oraz talent twórcy roli, by z przeciętnej postaci wyskoczył diabeł. Wiele też scen po prostu śmiesznych, może nawet jest ich za dużo - jakby scenarzystka obawiała się, że widzowie nie wytrzymają smutku, którym tak naprawdę emanuje przedstawienie.
Rok 1907, śmiertelne łóżko artysty? [...]
12.2.2024