"Żadne niebo nie będzie niebem, jeśli nie powitają mnie w nim moje koty!" / "Bezdomnym zwierzętom los podarował jedynie smutek, cierpienie i
tęsknotę. Zazwyczaj są głodne, często jest im zimno, a czasem chorują. Z
braku leków, szczepionek... umierają..." (ze strony koty.sos.pl)
Rok temu, 19 października 2011, zaginęła nasza
kotka, Lilunia, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby ją znaleźć,
szukała jej nawet policja... Niestety... Ponieważ nie ma żadnej przesłanki
na to, że nie żyje, szukamy jej nadal... Może ktoś ją przygarnął? Może
i jemu zaginie? Sprawdzam wszystkie informacje, mamy nadal nadzieję... A
tu o poszukiwaniach Lill i kotów ogólniej (napisane po ok. 3 tygodniach doświadczenia w poszukiwaniach):
Tak,
tytuł absolutnie nieprzypadkowo nawiązuje do znanej wszystkim z
dzieciństwa chwytającej za serce książki (czy którejś z jej ekranizacji)
"Lassie wróć". Tytuł "Lilly wróć" ma wywołać podobne uczucia. Lilly, to
moja (nasza, moja i mojej młodszej siostry) kotka. Lilly zaginęła we
wtorek 19 października, nie wróciła jak zwykle ze swej zwykłej nocnej
eskapady. Jej brat Billy wrócił, ona nie. Nie ma po niej najmniejszego
śladu. Nikt nie widział, nie zgłosił nigdzie zabitego kota. Wykonałam
wszystkie telefony, które w takim wypadku należy wykonać, na policję, do
straży miejskiej, do firmy "KABAN" zajmującej się (dzikimi, lub dziko
żyjącymi) zwierzętami, do ZIKiT-u (Zarządu Infrastruktury Komunalnej i
Transportu) zajmującego się m.in. usuwaniem ciał martwych zwierząt.
Obdzwoniłam bliższe i dalsze lecznice zwierząt, gabinety weterynarzy...
Regularnie dzwonię do Schroniska i TOZ-u, schronisko już dwukrotnie
odwiedziłam... Wszystkie okoliczne ulice wielokrotnie przeszukane, każdy
sąsiad zawiadomiony, wielu przepytanych, ogłoszenia wiszą w wielu
miejscach, tak w świecie rzeczywistym jaki i wirtualnym, kilka
fałszywych śladów sprawdzone... śladu po Lilly. Szukamy! Dopóki nie ma
pewności, że nie żyje, szukamy. Jeśli żyje, gdzieś przecież jest. Nie
zdematerializowała się, nie rozpłynęła w powietrzu. A jeśli gdzieś jest,
musi się znaleźć!
Tylko czy musi? "Wiele bezdomnych kotów miało
kiedyś swoje domy..." - zaczyna się instrukcja w internecie
zatytułowana "kocia_stronka.republika.pl/zaginięcie". Co robić, gdy
zaginie kot?... Jak go szukać?... Gdzie szukać pomocy?... O tym jest ta
strona. Ale też o poczuciu bezradności, o tym, że w gruncie rzeczy nie
ma w Polsce skutecznej infrastruktury systemowo metodycznie
wspomagającej zrozpaczonych właścicieli zaginionych psów i kotów w
znalezieniu ich pupili. W internecie jest wiele stron, gdzie można
wrzucić ogłoszenie, ale im więcej stron, tym mniejsze
prawdopodobieństwo, że ktoś przeczesze je wszystkie, żeby sprawdzić, czy
aby nie widział, czy też nie przygarnął czyjegoś zwierzęcia. Nie ma
ogólnopolskiej bazy choćby dla zaczipowanych psów i kotów, choć tych
jest ciągle niewiele. Nie ma z powodu obowiązku ochrony danych
osobowych, jak tłumaczyła mi (bardzo miła i życzliwa) pani ze Schroniska
dla Zwierząt w Krakowie. Kiedy w roku 2006 wyrabiałam paszport UE dla
mojego psa, żeby mógł ze mną jeździć po Europie, nasz lekarz-weterynarz
dodał: "Ale niech się pani nie cieszy, że się znajdzie, bo jest
zaczipowany, gdyby się zgubił. W Polsce nie ma bazy, w której dałoby się
doszukać adresu właściciela zaczipowanego zwierzęcia. No, chyba że
trafi do mnie..." Owszem, zwierzęta przechodzące przez Schronisko są
czipowane, ale tylko Schronisko ma te dane. Jeśli zagubione zwierzę
trafi ponownie do tego samego schroniska, to można je zidentyfikować na
podstawie nr czipu zanotowanego w bazie danych schroniska, jeśli nie, to
nie.
Bezskuteczne jak na razie poszukiwania Lilly, to czas pełen
nowych doświadczeń. Dobrych i złych. Najlepsze to to, że wielu ludzi ze
zrozumieniem i współczuciem odnosi się do osoby poszukującej swojego
zwierzęcia. Zdecydowanie najgorsze to to, że choć rozwiesiłyśmy wraz z
siostrą wiele ogłoszeń, to na ogłoszenia w tych miejscach, w których
takie ogłoszenie byłoby najskuteczniejsze, czyli widoczne dla wielu
ludzi, praktycznie nie ma specjalnych miejsc. Owszem, zgadzają się
lekarze-weterynarze i właściciele sklepów zoologicznych, czasami też
jakiś właściciel małego prywatnego sklepu... i to tyle. Na przystankach
tramwajowych i autobusowych nie wolno wieszać żadnych ogłoszeń (pod karą
z art. 63A Kodeksu Wykroczeń Dz. U. nr 44/83 poz. 203). Na okrąglakach
na plakaty nie wolno, bo są prywatną własnością. Na słupach
jakichkolwiek też nie wolno. Na płotach nie wolno. I na murach nie
wolno. Na drzewach też pewnie nie, choć na drzewach nie ma zakazów... W
instrukcji na wspomnianej stronce czytam: "Ogłoszenia należy
porozwieszać gdzie się da: w pobliskich klatkach schodowych i/lub
osiedlowych słupach ogłoszeniowych; we wszystkich okolicznych -
oczywiście po uzyskaniu pozwolenia - sklepach, szczególnie tych małych,
spożywczych, warzywnych, zoologicznych; koniecznie w pobliskich (i
dalszych) lecznicach weterynaryjnych; na przystankach autobusowych (ale
ciii... bo to nielegalne, jednak jest to miejsce w którym wiele osób się
spotyka i czekając na autobus - czyta ogłoszenia)"...
Na
przystankach, ale "ciii... bo to nielegalne"? Więc pytam, dlaczego jest
nielegalne? Dlaczego mam robić coś nielegalnego, skoro powinno być
całkiem po prostu legalne jako oczywiste? Dlaczego ciągle mamy do
czynienia z nieżyciowymi przepisami i ich omijaniem? Dlaczego w miejscu,
gdzie ludzie stojąc i czekając na tramwaj czy autobus nie mogą sobie
poczytać różnych drobnych ogłoszeń? Choćby dla zabicia czasu? Dlaczego
jest to "wykroczeniem"? Na przystankach często widzimy przewalające się
kosze na śmieci, zdewastowane ławki, rozbite przeszklenia... ale
ogłoszenie o zaginionym kocie razi czyjeś poczucie estetyki? Czy
wrodzoną praworządność? Przecież to jest robieniem sobie samemu kuku!
Ile jest przystanków autobusowych i tramwajowych w Krakowie? A ile w
całej Polsce? Ile pieniędzy kosztowało w skali całej Polski wydrukowanie
(na specjalnej odpornej na deszcze plakietce) i rozwieszenie zakazów
wywieszania ogłoszeń? Nie lepiej byłoby zamontować specjalne tablice,
żeby właśnie można było wieszać różne drobne ogłoszenia? To samo w
wielkich sklepach! Często są tam tablice na ogłoszenia sklepu, ale nawet
jak są puste miejsca (sic!), kierownictwo sklepu nie zgadza się na
powieszenie ogłoszenia o zaginionym kocie. Nie bo nie! NIE WOLNO! W
PRL-u najczęściej używanym zwrotem było "NIE MA!" Teraz jest "NIE
WOLNO!"
31 października wybrałam się na cmentarz Rakowicki. Nie
tylko w celu odwiedzenia grobu dziadków i rodziców, ale także w celu
rozwieszenia ogłoszenia o poszukiwaniach Lilly, a nuż?... Nie, nie na
cmentarzu. Na słupie od ulicznej lampy w pobliżu przystanku tramwajowego
(przecież nie na samym przystanku!). Zaczęłam też przyklejać ogłoszenie
na słupie ogłoszeniowym, kiedy podszedł do mnie strażnik miejski i
wygłosił swoje "Tu nie wolno!"... i to takim tonem, że już czułam, jak
za chwilę wyląduję w lochach o chlebie i wodzie. Ale że straż miejska ma
być na moich usługach a nie ja na jej, więc pytam grzecznie: "Dobrze, tu
nie wolno. Ale zdarzyło mi się nieszczęście, zaginęła mi kotka, gdzie
więc mogę powiesić ogłoszenie? Proszę mi pomóc!" Jakież było moje
zdziwienie, gdy usłyszałam, że na przystanku tramwajowym! Dałam za
wygraną i pospacerowałam na cmentarz, żeby na rodzinnym grobie zaświecić
znicz i położyć skromną wiązankę. Skromną, bo przecież kradną...
Chociaż może nie przy tej ilości straży miejskiej? Gdy wróciłam na
przystanek, mojego ogłoszenia na lampie już nie było... Żeby było
śmieszniej, kiedy reszta mojej rodziny dzień później odwiedziła nasz
grób, nie było również mojej wiązanki... Jednak straż miejska nie
upilnowała!
Zachowanie straży miejskiej zdumiało mnie
najbardziej! To tak wygląda współpraca z obywatelem? Wspieranie go w
jego nieszczęściach i kłopotach? To ja sobie zadaję tyle trudu, żeby
porozwieszać jak najwięcej ogłoszeń, żeby zmaksymalizować skuteczność
poszukiwań, a straż miejska to niweczy? W imię czego? Źle rozumianego
poczucia porządku?! Przecież najskuteczniejsze w znalezieniu kota czy
psa są właśnie porozwieszane w różnych miejscach ogłoszenia! Na
wszystkich tych forach, gdzie ludzie wymieniają sobie swoje
doświadczenia z poszukiwań zaginionego zwierzęcia wszyscy zgodnie
podkreślają, że największa nadzieja jest w ogłoszeniach... że wiadomość
dotrze do właściwej osoby, tej, która widziała mojego kota lub która
wręcz przygarnęła go i jeśli nie dowie się, do kogo kot należy, to umarł
w butach. Dałam wprawdzie ogłoszenie do Radia Kraków, ale to już jest
sprawa zupełnie beznadziejna, za 4 kilkunastosekundowe anonse zapłaciłam
123 zł, czyli tyle, ile za zwykłą reklamę, bo zaginięcie zwierzęcia nie
podpada pod "wydarzenie losowe". Żeby choć nieznacznie zwiększyć
prawdopodobieństwo dotarcia do tych właściwych uszu, ogłoszenie
musiałoby być przynajmniej dziesięć razy częściej emitowane... za 1230
zł... o ile ten ktoś słucha radia w ogóle a w szczególe akurat tego
radia.
Zadzwoniłam też do Gazety Wyborczej... cotygodniowa
kolumna przeznaczona kiedyś na ogłoszenia o zaginionych/znalezionych
zwierzętach już od dobrych kilku lat nie istnieje. Dlaczego? Koszty! Z
rozmowy z dziennikarką TVP Kraków Magdaleną Hejdą prowadzącą program o
zwierzętach (w którym sama w roku 2006 wypowiadałam się na temat
konieczności sprzątania po naszych psach) wynikało to samo, czas na tę
tematykę został mocno zredukowany... Kościół także nie poczuwa się do
wspierania akcji znalezienia zagubionego zwierzęcia. Ogłoszenia
przyklejane przeze mnie w okolicy dwóch najbliższych mi kościołów,
kościoła przy Młynówce Królewskiej między ulicami Wesele i św. Wojciecha
oraz kościoła pw. NMP z Lourdes znikały jeszcze szybciej, niż je
przyklejałam. Bo i czegóż ja chcę? Gdyby Kościół obchodził los zwierząt,
to w tych regionach kraju, gdzie KK ma największe wpływy, czyli na
wschodzie Polski, zwierzęta miałyby się najlepiej. Jak wiadomo, jest
wręcz przeciwnie!
Zrobiłam także doświadczenie, które skończyło
się na policji. 1 listopada pod wieczór nagle wspaniała wiadomość, SMS a
w nim długo wyczekiwana informacja, że ktoś ma naszą kotkę! To na pewno
ona! Znaleziona tam, gdzie mieszkamy, wygląda jak na zdjęciu z
ogłoszenia. Nawet na imię reaguje! Pędzimy z siostrą z koszem na koty na
spotkanie z naszą zgubą... Ale kolejne i kolejne SMS-y zamieniają się
li tylko w próbę wywiedzenia nas w pole i wyłudzenia nagrody...
Przeżywamy dwie i pół godziny narastającego horroru. Po powrocie do domu
decyduję się na powiadomienie policji o całym zajściu. Przesłuchanie i
spisanie tych wszystkich SMS-ów trwa do północy. Potem jadę z policją
pokazać, gdzie się odbywało... Nikogo. Ciemno. Pusto. Głucho. Umawiam
się z policją na 6 rano. Może o świcie coś więcej dostrzeżemy? Tylko co?
Czającego się w krzakach rozbójnika? Niczego nie dostrzegamy, zimno,
mgliście, pierwsi ludzie wychodzą z domów do pracy, nikt nic nie wie...
Muszę jednak przyznać, że cały posterunek nr 4 w Krakowie naprawdę się
starał. Na poszukiwanie kota ruszyły w nocy trzy radiowozy! A meldunek o
niedoszłym rozboju po przebyciu drogi przez przewidziane procedurą
biurka trafi do prokuratury. I jeśli uda się ustalić właściciela
komórki?... Niech mu dadzą popalić!
Tymczasem sprawdzamy każdy
kolejny trop, poznajemy coraz to nowych ludzi, coraz to nowe koty, coraz
nowe kocie historie... Wczoraj znowu szybka wizyta w azylu, późnym
wieczorem robimy przegląd nowoprzybyłych kotów, bo ktoś zadzwonił, że
oddano tam właśnie burą kotkę podobną do mojej. Podobną, ale nie moją.
Kotka miauczy i łasi się. Z ciężkim sercem zostawiam ją w jej klatce.
Inne koty kulą się w swoich. Dużo jest wśród nich maleństw wyłapanych na
działkach. Rodzeństwa siedzą razem w jednej klatce. Tulą się do siebie.
Mrużą oślepione nagłym światłem oczka. Skarżą cichutko. To właśnie
takie działkowe rodzeństwo trafiło do naszego domu latem 2009 roku. Z
Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami z ulicy Floriańskiej. Dwa dzielne
tygryski, Billy i Lilly. Z certyfikatem o adopcji większym od nich.
Billy zwany zwykle Bilusiem ma złamany czubek ogonka, który dzięki temu
wygląda jak zawadiacki pióropusz. I daje się nawet po ciemku wyczuć pod
palcami. Lilly czyli Lilka, Lilunia nie ma żadnych znaków szczególnych.
Oprócz tego, że cała jest szczególna. To ona nauczyła się otwierać
klamkę od drzwi na balkon. Stając na dwóch łapkach na parapecie okna
pochyla się nad klamką i eleganckim ruchem naciska klamkę od drzwi
balkonowych. Z jednej i z drugiej strony. Biluś opanował tę sztukę tylko
w jedną stronę, z zewnątrz. Żeby wydostać się z mieszkania, uderza
łapkami w szybę okna. Trzeba mu otworzyć.
Koty wychodzące to
oczywiście zaprogramowane ryzyko, zawsze może się stać coś
nieprzewidywalnego. Z drugiej strony to koty dające sobie radę w
zewnętrznym świecie. To koty żyjące swoim kocim życiem, broniące swojego
terytorium, łażące po płotach i drzewach, buszujące po ogródkach nocą,
znające wszystkie pory roku i wszystkie pogody... Nieraz przychodziły
przemoczone nagłą ulewą czy zmarznięte na mrozie tajały na kaloryferach
mrucząc na potęgę jak nakręcane bączki... Z trzeciej strony koty
wysterylizowane, wykastrowane nie oddalają się zbytnio od domu, nie
ruszają na poszukiwanie miłości. To zmniejsza niebezpieczeństwo. Billy i
Lilly nie dostały obróżek z obawy, że mogą się gdzieś zahaczyć. Dopiero
teraz, przy okazji poszukiwań Lilly, dowiadujemy się o obróżkach
bezpiecznych, samootwierających się, jeśli kot się szarpie. Na obróżkach
jest miejsce na nr telefonu. Jaka szkoda, że wiemy o tym dopiero teraz!
Billy już nosi taką obróżkę. Wygląda dorośle i dostojnie. Obróżka Lilly
czeka na swoją zagubioną właścicielkę. Przecież kiedyś się znajdzie!
Musi!
Tylko czy musi? Że powtórzę gnębiące mnie pytanie.
Doświadczenia zebrane w czas poszukiwań Lilly są dwojakiej natury. Jest
wielu ludzi naprawdę kochających zwierzęta, przejmujących się ich losem,
dzwonią, dopytują się, informują, czasami wielokrotnie. To buduje. Z
drugiej strony martwi mnie brak ogólnej świadomości, że los naszych
zwierząt świadczy o nas. Że bezdomne zwierzęta i warunki, w jakich
przyszło im egzystować, to nie jest problem miłośników zwierząt, to
problem całego społeczeństwa. Że przepełnione schroniska dla zwierząt,
to nie margines życia, a samo życie. "Wciąż nie uświadamiamy sobie dość
wyraźnie, że jesteśmy częścią świata przyrody i że powinniśmy okazywać
jej więcej szacunku", mówi pani filozof Maria Szyszkowska. Wczoraj w
schronisku dla zwierząt opowiedziała mi oprowadzająca mnie młoda
kobieta, że jedna z lekarek schroniska też niedawno zrobiła to
doświadczenie ze zrywaniem ogłoszeń o zaginionym kocie. Kot był bardzo
charakterystyczny, jednooki (pracownicy schroniska często biorą do
swoich domów kalekie zwierzęta, bo te mają mniejsze szanse na adopcję).
Zaginął i jego pani zaczęła rozwieszać ogłoszenia o zgubie. Ale co
rozwiesiła, to znikało. Płakać jej się chciało, gdy znowu widziała, że
ktoś zerwał ogłoszenie. Przecież szukanie zaginionego zwierzęcia,
rozwieszanie ogłoszeń zabiera dużo cennego czasu, który mogłaby
poświęcić innym zwierzętom...
Wielu ludzi zdaje się nie rozumieć,
że już samo zaginięcie ukochanego zwierzęcia jest dla jego właściciela
ogromnym stresem, a tu musi jeszcze walczyć z nieżyciowymi zakazami i
nakazami władz i złą wolą różnych decydujących co wolno a co nie wolno
ludzi, zamiast móc liczyć na struktury społeczne intensyfikujące
skuteczność poszukiwań. W roku 1967 dwaj amerykańscy psychiatrzy Thomas
Holmes i Richard Rahe opracowali skalę stresogennych wydarzeń w życiu od
0 do 100 wprowadzając pojęcie stresora, czyli zdarzenia lub bodźca
wywołującego poczucie stresu. Istotną pomocą w radzeniu sobie ze
stresorami jest poczucie kontroli nad tym, co się dzieje. I odwrotnie,
poczucie bezradności pogłębia stres. Długotrwałe poczucie stresu może
prowadzić do poważnych chorób, załamania nerwowego, depresji. Na skali
Holmesa-Rahe'a umowne 100 punktów to śmierć współmałżonka. Nie wiem
czemu nie zaginiecie dziecka? Zaginięcie dziecka jest chyba najbardziej
stresogennym wydarzeniem dla dorosłego człowieka. Nawet nie
śmierć dziecka a zaginięcie i związany z tym lęk o to, co dzieje się z
dzieckiem, jest trudnym do wytrzymania stresem. Ludzie, których dzieci
zaginęły i nie znalazły się, są do końca życia obciążeni nieznajdującym
ulgi stresem. Na drugim miejscu dałabym śmierć dziecka. Dopiero potem
śmierć współmałżonka.
W skali Holmesa-Rahe'a nie ma nigdzie mowy o
utracie zwierząt. Tymczasem jeśli jest to utrata przez zaginięcie,
czyli nieuchronienie zwierzęcia przed jakimiś nieznanymi może okropnymi
przeżyciami, a więc obciążenie poczucia odpowiedzialności a zarazem
uczucie żałoby po zwierzęciu, to nie jest to wprawdzie aż tak
stresogenne jak zaginięcie dziecka, ale na skali stresów stoi też bardzo
wysoko. Żeby się o tym przekonać, wystarczy poczytać na odpowiednich
forach relacje ludzi, których zwierzęta zaginęły. Nie wolno tego
lekceważyć! Stres to stres. Powoduje lawinowy spadek sił życiowych.
Zaginięcie dziecka to wielkie nieszczęście, zaginięcie kota czy psa to
mniejsze nieszczęście, ale i jedno, i drugie jest nieszczęściem. I
dlatego społeczeństwo musi stworzyć odpowiednie stryktury wspomagające
ludzi również w takich sytuacjach. Spójrzmy, jak robią to w Szwajcarii,
mojej drugiej ojczyźnie: Fundacja STMZ - Schweizerische
Tiermeldezentrale - Szwajcarska Centrala Meldowania Zwierząt
(zaginionych i znalezionych) działa 24 godziny na dobę i jest jedną bazą
meldunkową na całą Szwajcarię. Jest to organizacja założona przez
Towarzystwo Ochrony Zwierząt "Cztery Łapy (Tierschutzorganisation "Vier
Pfoten") i Swiss Alertis AG i wspierana przez organizacje ochrony
zwierząt i stowarzyszenia weterynarzy w celu ujednolicenia danych
spływających z całej Szwajcarii do jednej centrali co znacznie ułatwia
znajdowanie zwierząt przez ich właścicieli. STMZ została sprywatyzowana w
roku 2005 i sprofesjalizowana przez jej obecnych prowadzących. Centrala
dysponuje wykazem wszystkich adresów związanych z tematem "zwierzęta
domowe". Oto adres jej strony:
http://www.stmz.ch/de/index.php?lang=de&page=2&pageId=10&title=stmz-schweizerische-tiermeldezentrale-meldestelle-tierfund
I
taka baza centralna powinna powstać w Polsce jak najszybciej, bo tylko
tak można skutecznie szukać zaginionego zwierzęcia. W przeciwnym razie
przeczesuje się - tak jak ja to robię - internet całymi dniami tak jak
przeczesuje się ulice a i tak można nie znaleźć swojego zwierzęcia,
które może być całkiem blisko a oddane do adopcji przepada (kot po
tygodniu, pies po dwóch może być ze Schroniska oddany do adopcji... a
potem szukaj wiatru w polu). Temat powinien być koniecznie regularnie
poruszany w mediach w tym w najpowszechniejszym medium - telewizji.
Zadaniem mediów powinno też być obok uświadamia społeczności o powadze
problemu wywieranie nacisku na władze i organizacje (w tym także
Kościół!), żeby można było dawać ogłoszenia w najbardziej dogodnych
miejscach. Straż Miejska zaś powinna zawrzeć umowę z taką centralną bazą
łączącą ludzi z ich zagubionymi zwierzętami podobnie jak zawarła umowę z
organizacją poszukującą zaginionych ludzi, ITAKĄ. A już w żadnym razie
nie może przeszkadzać. My, obywatele, mamy prawo bronić się przed
niemądrymi przepisami!
I dodam, że póki co warto zrobić sobie Alert Google na hasła: znaleziono kota, psa / zgubiono kota, psa... i tym podobne.
***
Jeden z właścicieli, który szukał swojej kotki do skutku stworzył taką strategię działania:
Strategia działania:
1.
ogłoszenia na słupach: zdjęcie kota, cechy charakterystyczne, kontakt i
koniecznie informacja o nagrodzie. Niestety to najlepiej na ludzi
działa.
2. Ogłoszenie w schronisku/ach - tym bardziej jeśli jest zachipowany.
3. Ogłoszenia w lecznicach.
4. Ogłoszenia w necie i w prasie lokalnej.
5. Wydarzenie na FB
6.
Ogłoszenia w szkołach i przedszkolach. Dzieciaki widzą i słyszą
wszystko, myszkują w dziwnych miejscach. Jak będzie info o nagrodzie to
nie przegonią i nie rzucą kamieniem, tylko odniosą do domu.
Ogłoszenia
warto rozwieszać w promieniu maks. 5 km od domu/mieszkania. Kot
najczęściej przerażony nie oddala się za bardzo od domu. Często w
pierwszej kolejności znaczy teren, więc jak już minie pierwszy szok i
głód każe się ruszyć, może trafić w pobliże.
7. Przekazanie informacji o uciekinierze osobom dokarmiającym koty w okolicy.
8.
Latarka, sucha karma w pojemniku i w godzinach 19-21, 24-2, 4-6
przeszukiwanie okolicy. Samo kicianie i grzechotanie karmą może nie
wystarczyć. Kot może być zaszyty w jakiś zakamarek i ze strachu się nie
odezwie, a można go mijać wiele razy. Ale należy nie odpuszczać i
chodzić. Sami zostawiamy swój zapach i kot z czasem może do nas trafić.
9.
Można sobie skropić lekko spodnie i buty walerianą. Będziemy mieli
kocią procesję za nami, ale może pomiędzy innymi będzie nasz kolo.
10.
Koty się przyciągają, więc jak będziemy regularnie w okolicy się
pojawiać z karmą i dawać innym, jest cień szansy, że przyprowadzą do
koryta naszego zbiega.
11. Pożyczamy (kupujemy) klatkę łapkę i
ustawiamy przy domu. Do miski coś, co pachnie intensywnie - mokre.
Tańsze karmy są bardziej zapachowe, a nam chodzi, żeby kota zwabić.
Warto sobie przypomnieć, o której nasz kot dostawał rano pierwszy
posiłek i w tej porze przeszukiwać okolice i wystawiać łapkę.
12.... i
najważniejsze..... NIE PODDAWAĆ SIĘ!!!!!!! przenigdy nie odpuszczać.
Nawet po miesiącu niepowodzeń. Moja wetka zna przypadek kota, który
wrócił po 2 latach.
***
Na zdj. Lilly sama i z bratem Billym (Bilusiem) oraz z psem Amosem...
Przypisy:
[1]: Przypis dodany 6 października 2021 o
"oszustwie na kota".