Widziałem kruka. Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem szukając czegoś uchwytnego jednocześnie, jakiejś pozagatunkowej jedności, tego samego głodu burczącego w trzewiach wszystkim, głodu który zmusza szczęki i dzioby do wspólnej zachłanności życia. Jakby spłaszczone gardło grzechotnika zastygło ostatecznie nad nami patrzyłem na kruka a kruk patrzył na mnie a dookoła miasto kipiało w poranku, czułem jak dojrzewając przelewa się przez nieświadome niczego wiadukty, kipi na szynach, rozlewa się rozkołysanym echem trotuarów. Miasto rwało przez nasze spojrzenia brudnymi potokami ulic a na kółkach dymu już dyndali pierwsi nałogowi palacze tytoniu szurając pożółkłymi nogawkami o parapety parkingów i natychmiast wszędzie włączano wycieraczki, światła przeciwmgielne ale nic nie było widać, tylko zmrożone kły gwiazd kłapały, kłapały, tylko my z krukiem mierzyliśmy się jeszcze wzrokiem i on patrzył na mnie a ja patrzyłem na niego, ale to nie było już to samo.
Wracałem do tego spojrzenia w stygnących sylwetkach starych ludzi, poprzez czarne nagłówki gazet, czyjaś gwałtowna śmierć tak samo potrafiła zatrzymać mnie na dłużej aż któryś z ostatnich gołębiarzy zdradził mi, że kruki żyją sto lat, zamieszkują ruiny starożytnych miast na skrajach pustyń i odtąd, gdy widuję kruka omijam jego spojrzenie, patrzę przez ramię na drugą stronę ciemnej ulicy, coraz śmielej sam zerkam w to, czego nie objęło Jego Słowo.