zdj. 4lomza.pl/forum
10 alkoholi, które najbardziej wypłynęły na moje życie. Kolejność chronologiczna.
1. Piwo tyskie – sam aromat.
Smak piwa poznałem we wczesnej podstawówce. Dokładnie
niestety nie pamiętam. Kupowałem ojcu w budce z piwem. Piwo było w
krachlach, więc po drodze z każdej butelki (zwykle było ich sześć)
wypijałem po łyczku. Ale wyłącznie dla smaku. Alkohol wtedy jeszcze mnie
nie pociągał.
Dopiero w ogólniaku zacząłem popijać regularnie.
Opisywałem to już kiedyś. Tu powtórzę. Wszystko przez „Dni filmu
radzieckiego”. W drugiej klasie ogólniaka, w przeddzień przymusowego
pójścia do kina, Sołtys zaproponował, żebyśmy sobie kupili po piwku, to
będzie ciekawiej. No i było, bo odkapslowanie butelki i wypicie piwa pod
okien nauczycieli dostarczyło nam mnóstwo pozytywnych emocji.
Na
następne wyjście, kilka dni później, kupiliśmy po więcej piw na twarz
(chyba po trzy). I wybraliśmy lepsze miejsca do siedzenia, za filarem.
Wybraliśmy za dobrze, bo nauczycielki też upatrzyły sobie te miejsca i
nas stamtąd przegoniły. No to się obraziliśmy.
Demonstracyjnie wyszliśmy
z kina. Piwa wypiliśmy obok nieużywanego basenu przeciwpożarowego. I
dopiero nad tym basenem dokonaliśmy odkrycia na miarę Archimedesa:
możemy pić piwo i bez Dni Filmu Radzieckiego!
Od tego czasu ja i
Dąbek (inni się bali pić w szkole) przynosiliśmy tak z raz na miesiąc
(im bliżej do matury, tym częściej) po sześć piw i trąbiliśmy je w
kanciapie (jak ktoś nie wie, co to była kanciapa, niech się dowie) przed
pierwszą lekcję i na przerwach*.
2. Ajerkoniak.
Ojciec robił
najlepszy ajerkoniak na świecie. Dużo utartych żółtek, trochę mleka i
tyle spirytusu, żeby całość miała około 60%. Piło się to cudnie, na
wszystkich rodzinnych imprezach. A potem sam zacząłem robić ajerkoniak
według receptury ojca.
3. Domowa nalewka śliwkowa.
W domu zawsze
stał gąsior ze śliwkami w spirytusie. Śliwki służyły do deserów. Zalewę
uzupełniało się spirytusem do odpowiedniej mocy (zgadnijcie: jakiej?).
Nalewka była bardzo słodka, przez co wydawała się nie tak mocna, jak
naprawdę była. Wszyscy uczestnicy rodzinnych uroczystości niby o tym
wiedzieli, ale i tak zwykle dochodziło do zdarzeń, o których się potem
długo w rodzinie dyskutowało.
4. Wiśniówka.
Pierwszy raz wódką
upiłem się w siódmej klasie, ale to był jednorazowy wypadek i w sumie
się nie liczy. Gdy chodziłem do ósmej klasy, mój starszy brat, który
chodził do technikum, był przewodniczącym samorządu klasowego. Z każdej
składki na kwiaty, prezenty itd. zawsze coś zostawało. Samorząd klasowy
defraudował te pieniądze, kupował wódkę – zwykle wiśniówkę i konsumował u
nas w domu, bo u nas do późna była wolna chata. Ja często łapałem się
na te imprezy.
A w życiu dorosłym wiśniówki często używałem na
imprezach, na których do picia były bełty. Reszta towarzystwa piła z
gwincika bełty, a ja – wiśniówkę.
5. Żyto. Mój główny – nie licząc
piwa – trunek na studiach. Wtedy żyto było chyba najlepszą polską wódką,
spsiało dopiero pod sam koniec Gierka.
6. Stołowa. Wymyśliłem kiedyś hasło reklamowe: stołowa na każdym stole. Dzisiaj zbiłbym na tym fortunę.
Stołowa była paskudna jak sen, że się jest Jarosławem Kaczyńskim i ma
się za żonę Beatę Kempę. Ale cóż, obowiązek wzywał. Mało było bardziej
wyrafinowanych sposobów skracania sobie życia, niż picie ciepłej
stołowej bez zagrychy.
7. Bełty.
W czasach szczeniackich wypiłem
może ze dwa bełty. Nienawidziłem tego świństwa. Z tego zresztą powodu –
przynajmniej w części z tego powodu – mam uraz do teatru. W ogólniaku
koledzy na wyjazdy do teatru zabierali bełty. Siedziałem podwójnie
wyobcowany: trzeźwy i zmuszony do oglądania najgorszego teatru w Polsce
(teatr im. Wyspiańskiego w Katowicach, lata 70.).
Dopiero na
studiach zacząłem je pić w ramach filozofii życiowej pt. „wszystko
trzeba pić”. Gdy pałętałem się po Krakowie z Dąbkiem i Adamczykiem,
mieliśmy opracowaną recepturę, jak – dysponując budżetem bez dopłat z
Unii – pogodzić dwa sprzeczne cele: szybko się upić i pić długo.
Receptura miała dwa zasadnicze warianty i nieograniczoną liczbę podwariantów.
Wariant 1. Najpierw połówka (lub dwie połówki) wódy. Wypijana dość
szybko. Potem pod Płachtą piwka. Powiedzmy po pięć na twarz, gdy
oczywiście było za co. Pite bez pośpiechu, ale też bez zbędnego
gadulstwa, wiedzieliśmy, że dopiero w trzecim etapie nagadamy się do
woli. A na końcu – nad Wisłą – po bełciku na twarz. Takiego jednego
bełta piło się i dwie godziny, bo każdy łyk groził cofką.
Wariant 2.
W odwrotnej kolejności: najpierw po bełciku, potem piwka – które
wchodziły dużo wolniej niż bez tego podkładu – a na końcu, nad Wisłą lub
w domu, wódeczka. Drugi wariant był lepszy w sezonie jesienno-zimowym.
Samymi bełtami upiłem się może ze trzy razy w życiu. Siarkę wolałem
jako źródło cennych dewiz dla gospodarki socjalistycznej. Ale parę marek
bełtów zapamiętałem: perła tarnowska, „napój owocowy słodki”, no i
oczywiście „wino marki wino”; w moich kręgach mówiło się na nie „wino
wino”. Gdy mieszkałem z Dąbkiem na Olszy, mieliśmy tuż pod blokiem
pawilon handlowy, w którym prawie zawsze było wino wino. Z całego
Krakowa zjeżdżali się tu amatorzy tego trunku.
8. Spirytus z sokiem pomarańczowym lub grapefruitowym.
Moda na picie „drinków” opanowała studenterię krakowską gdzieś w roku
1976. Oczywiście po zmieszaniu obu składników dochodziło do reakcji
egzotermicznej, która ścinała sok, wytrącając ohydne kłaczki. No i bania
robiła się wstrętnie ciepła. Ale na modę nie poradzisz.
9. Spirytus bez soku pomarańczowego lub grapefruitowego.
W pewnym momencie wpadłem w towarzystwo ludzi pijących spirytus na
żywca. Duża jazda. Niezapomniane wrażenia. Był też łagodniejszy wariant
tej dyscypliny sportowej, „spirytus młodzieżowy” – pod koniec lat 70.
sprzedawano spirytus, który nie miał 96%, tylko mniej. Niestety,
zapomniałem, ile tego było. Chyba 68, ale pewności nie mam. Ten się piło
już prawie tak jak normalną wódkę. Prawie.
10. Wódka „strong”. Miała 45 gradusów. I te pięć gradusów różnicy robiło różnicę.
Jak widzicie, nie ma w moim wykazie żadnych nalewek na myszach ani
innych takich wynalazków. Nie wierzę, że można z powodów innych niż
snobizm pić whisky, brandy i te wszystkie inne świństwa. Pijcie i
wmawiajcie sobie, że to naprawdę dobre, ale nie próbujcie tego wmawiać
mnie.
W tym wykazie nie ma też szampana (którym uwielbiałem się
upijać na bankietach już jako pan dziennikarz), drinka „biały
niedźwiedź”, drinka „mieszane uczucia”, śliwowicy łąckiej, wódek
rosyjskich, absoluta, finlandii i wielu innych trunków, które wpłynęły
na moje życie, bo na listę trafiły tylko napitki z wczesnej młodości.
Nie będę nikogo wzywał do podania swojej listy, bo wiem, że temat jest
wystarczająco atrakcyjny i na pewno znajdą się ochotnicy.
*
*Wspominałem już parę razy, że w ogólniaku z Dąbkiem regularnie
popijaliśmy piwo w szkole. Robiliśmy to w "kanciapie", rzadko używanym
korytarzu, gdzie stały stare stoliki i inne szpeje. Kapsle wrzucaliśmy
beztrosko między te stoliki.
Kilkanaście dni przed maturą nauczyciele
kazali nam zrobić porządek w kanciapie. Gdy odsunęliśmy stoliki,
zobaczyliśmy dosłownie górę kapsli. Nikt inny nie miał odwagi pić w
szkole, to był wyłącznie nasz urobek. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z
tego, że tak dużo się uzbierało.
Dzisiaj postanowiłem policzyć, ile tego mogło być.
Od drugiej klasy co miesiąc 12 piw. To daje 360 kapsli. Być może w
jakimś miesiącu nie piliśmy, ale z kolei czasami piliśmy dwa razy w
miesiącu. A w czwartej klasie coraz częściej, pod koniec zdarzało się,
że nawet trzy razy w tygodniu.
Na pewno nie przeszacuję wyniku, gdy na czwartą klasę dam średnią dwa razy w tygodniu.
Czyli było tego jakieś 450-500 kapsli.
Spróbuję przy jakiejś okazji wykombinować 500 kapsli, rzucić na podłogę
i sfotografować, żeby zobaczyć, czy to była taka górka, jaką
zapamiętałem.
*
Notatka odredakcjna: Tekst nieredagowany. Autor napisał go na fejsbuku w reakcji na modę na wymienianie 10 książek, które..., filmów, które... utworów muzycznych, które, 10 książek, których nie... itd. itp. i zgodził się na zamieszczenie go na Sofijonie jeden do jednego.
KOMENTARZE