Rozdział 1. Ahoj przygodo, czyli jak się ma teoria do praktyki.
Po dyplomie lato przeleciało nad wyraz szybko. Ot zdążył się człowiek ożenić, zweryfikować przydział do 7 brt (siódmy batalion radiotechniczny) w Łasku i wio na rubieże bronić ojczyzny. Ożeniłem się 23 sierpnia, 3 września już byłem w drodze. Moimi Towarzyszami byli Henio T. i Czesio J. Czesio, jak to Czesio. W owym czasie stwierdził, że odległość 100 km. od Skierniewic to już dobre miejsce (z uwagi na teściową), Henio z Piotrkowa Trybunalskiego, w zasadzie miał niedaleko. Spotkaliśmy się w pociągu do Łodzi. Później PKS do Łasku, jakie 70 km.
Łask okazał się dziurą rodem z Polski B, a nawet C. Kiedyś powiat. Po reformie Gierka, gmina. Piechotą, około 3 km. Z walizkami (oficerskimi, rzecz jasna) dotarliśmy do bramy naszej najbliższej przyszłości. Jednostka, jak jednostka, powitał nas oficer dyżurny i skierował kpt. Ł. Skądinąd sympatycznego człowieka. Ów zaprowadził nas do mjr’a, Władysława D. Ten powitał nas mało entuzjastycznie, uchylił jednak tzw. rąbka. „Jesteście pierwszymi magistrami w historii jednostki” – zauważył przytomnie. Kpt. Józef Ł. stał się naszym chwilowym Cicerone. Początek – izba tradycji – powitanie przez dowództwo. Stanęliśmy w karnym trzyosobowym rzędzie czekając na dalszy rozwój wypadków. Weszła „wierchuszka”. Wysoki major, nieco niższy kapitan, kolejny kapitan o fizjonomii partyjniaka (kolejno: szef sztabu, z.ca ds. liniowych i lokalny politruk + sekretarz w pakiecie). Stanęli naprzeciwko z nietęgimi minami czekając na … I wpadł nagle jakiś mały czarny major, z wrzaskiem, kadra się spięła (ruki po szwam, pośladki ściśnięte). Coś mądrze pogadał, chyba nas przywitał i wybiegł. Później okazało się, że to dowódca batalionu, niejaki Józef B. (Będzie się przewijał na kartach moje historii). W pewnym momencie Henio podsumował to krótko: „O kurwa! Gdzie myśmy trafili”.
Tak mile powitani poszliśmy z powrotem do pana Władeczka, który dokonał następującego podziału:
1. ppor. J - na miejscu, blisko do Skierniewic;
2. ppor. T - Sławno (Koziebrody) kompania radiotechniczna – blisko do Piotrkowa;
3. ppor. T (ja) - Wieluń – dwa autobusy do Warszawy.
Później papiery, rozkazy wyjazdu, etc…
Rozstaliśmy się około 16 na dworcu autobusowym, przy czym Czesio dostał lokal w Hotelu Garnizonowym Łask, póki co.
Wsiadłem do autobusu i go on. Target Wieluń. Cały czas uciskała mnie obrączka. Wtedy jeszcze fizycznie, później już i psychicznie, ale o tym kiedy indziej.
Kiedy autobus zatrzymał się w Wieluniu zmierzchało, szybko nadeszła noc. W informacji dworcowej powiedziano mi, iż mam jechać na Kurów i Turów. Czyli gdzie? Pojechałem. Jechałem jakie 15’ i kierowca oświadczył, że to już. Wytargałem się z owego autobusu, który zaraz ruszył i oto stanąłem przed oświetlona bramą z napisem „Ludowe Wojsko Polskie”. Reszty widać nie było.
Żołnierzyk przy bramie zadzwonił do oficera dyżurnego i olewając dokładnie moją szarżę (w końcu oficer, jak by nie było) łaskawie otworzył bramę. Powitał mnie oficer dyżurny czyli… srż. Włodzimierz S. Jak się okazało dobrze trafiłem. Ów był szefem kompanii. Najlepszym jaki tam był. Załatwił wszystko. Lokum czyli Izba Chorych (nawet popielniczkę mi przyniósł), kolację na żołnierskiej stołówce i na koniec życzył mi dobrej nocy. Znalazłem łazienkę, ogarnąłem się, zjadłem co dali i zapadłem w sen.
Wstałem jakoś tak rano. Zacząłem od miłego sierżanta, który przedstawił mnie por. Andrzejowi W. Ten zajął się mną z sympatią, później był mi doprawdy „towarzyszem walki pracy”. Andrzej zaprowadził mnie w końcu do dowódcy kompanii (krt jest jednostką samodzielną, no prawie, jej obszar nie zawiera nic ponadto, co sama kompania). Major M. przywitał mnie serdecznie, Andrzeja wyznaczył na wprowadzającego i w zasadzie przestał się mną interesować. Czas pokazał, że już prze do cywila, 77 chorób i te rzeczy. Długo, z resztą, już nie dowodził.
Andrzej W. oprowadził mnie po całym gospodarstwie. Okazało się, ze owo ma powierzchnię około dwóch boisk piłkarskich. Jedno to koszary z no, logistyką… reszta tzw. obiekt techniczny. Teraz mogę pisać swobodnie, ponieważ krt Wieluń już nie istnieje. Zatem stały tam dwa odległościomierze i trzy wysokościomierze. Jeden odległościomierz radziecki + jeden polski, dwa wysokościomierze radzieckie, jeden polski. Na środku był bunkier, wykonanie sposobem gospodarczym (jak to za PRL’u), mimo to solidny. Spędziłem w nim dalsze cztery lata, ale nie uprzedzajmy faktów.
Wewnątrz bunkra, poza sześcioma boksami (garażami), za wejściem gazoszczelnym znajdowało się SD (stanowisko dowodzenia, gdybyś czytelniku nie kojarzył). Wejście główne (szczelinowe, ze śluzą) było z drugiej strony, ale wiadomo Polak zawsze na skróty. Stanowisko okazało się pomieszczeniem, gdzie stał „blat” (planszet – taki do rysowania kredkami), wskaźniki (od stacji) i coś co okazało się „komputerem generacji zerowej” czyli na krzywkach i przekaźnikach. To coś miało kryptonim „Witold” i było produkcji polskiej, z ruskimi napisami (nomen omen produkowano toto w Krakowie), a cała konstrukcja okazał się „trofiejna” z czasów wojny koreańskiej, zdobyta na Kanadyjczykach. Podejrzewam, że nawet w owym czasie było starsze od węgla. To miało być, póki co moje, ponieważ sprzęt docelowy jeszcze nie nadszedł.
Sprzętem docelowym miał być „krzyk techniki” (ówczesnej), o kryptonimie „Wacław”. Ów cud oparty był o Odrę 1325, z „bokami” produkcji Rawaru (projekt PIT – Państwowy Instytut Telekomunikacji z udziałem WITU Zielonka). Wcześniej zapowiedziano nam kurs w Elwro, który miał zacząć się lada chwila. Lokalizacja Wałbrzych. Kurs zaczął się 07 listopada 1981.
Do wyjazdu na kurs robiłem same bzdety. Usiłowałem naprawić owego Witolda (dokładnie wskaźnik) i kicha. Przyjechało wsparcie z Łasku i kicha, przyjechał sam pan Władeczek (ponoć spec od tego) i kicha. W końcu przyjechał srż. K i naprawił. Przełączył stosowna wajchę.
Czasami jeździłem jako „oficer łącznikowy”, czasami bywałem w domu (raz na m/w dwa tygodnie). Odwiedziłem Czesia i Henia w ich nowych miejscach na ziemi. Zachwyceni nie byli.
Zwiedziłem też Wieluń. To co po nocy wydawało mi się całkiem spore (jak i jednostka), za dnia skurczyło się niepomiernie. Coś wielkości, hm, Bronowic? Dwa zakłady, nieopodal cukrownia, dworzec PKS, kolej (dwa „dworce” + jeden wąskotorowy), ze trzy szkoły średnie w tym liceum, „pomaturałka” dla wychowawczyń przedszkoli, jedna ulica sklepów czynnych max. do 16.00… „(…) były trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzie nie gdzie domki.”.
Nasłuchałem ci ja się od cholery pretensji – na zasadzie magister i nie umie. Tylko nikomu do tego durnego łba nie przyszło, że nie jestem elektronikiem, nawet sprzętowcem, a „zwykłym” projektantem systemów informatycznych, bardziej matematykiem niż druciarzem. Ano tak mnie Ojczyzna potraktowała. Wykarmiła, wychowała, wykształciła i... wyperdoliła (!) na śmietnik. Signum temporis.
Lata spędzone w Wieluniu traktuje dzisiaj jako szkołę życia. Kiedyś tam pojechałem po coś (sam już nie wiem po co) do brt. Wracałem. Przy bloku kadry stała ciężarówka z jabłkami. Aprowizację realizował srż. S. Jakiś spory facet zaczął na mnie kiwać. Podszedłem. Jestem Janusz B. Przedstawił się ów. Zaciągnął mnie do piwnicy i wyciągnął flaszkę. Okazało się, że to mój podwładny. Spec od tego komputera „generacji zerowej”. Flaszka pękła. Januszek później dał się poznać jako taka drobna weszka. Ale szło z nim wytrzymać.
Mniej więcej po miesiącu (październik lub koniec września) przyszedł „nowy zaciąg”. Ppor. Krzysio K. i ppor. Jarosław D. Mój imiennik Jarosław był tzw. politrukiem i na taki etat przybył. Miał już jakiś staż, około 2 lat, toteż niebawem awansował o jedna gwiazdkę. Krzysio był świeży tak jak ja. Ukończył właśnie szkołę „Pod Jeleniami” w Jeleniej Górze. Później został tzw. dowódcą stacji (urządzenia), po około dwóch latach przeniósł się do Bolesławca, z którego pochodził.
Sprawa przeniesienia trwała w moim przypadku cztery lata. Zaraz po przybyciu do Wielunia, bodaj na drugi dzień, złożyłem prośbę o przeniesienie do Warszawy. Napisałem tych próśb kilkanaście. Jak przychodziła odmowa, pisałem kolejną. Mam je wszystkie, na wieczną rzeczy pamiątkę.
Jakoś tak około czwartego listopada (’81) przyszedł rozkaz wyjazdu na kurs do „Elwro”. Kurs w instytucji cywilnej, kierunek „Odra 1325”. Dla mnie było to zbawienie i do dziś wspominam ten kurs z rozrzewnieniem. D. w troki i naprzód.
Kurs odbywał się w zamku Książ koło Wałbrzycha, zakwaterowanie w najlepszym hotelu (bo jedynym) w owym Wałbrzychu.
Po drodze spotkałem Czesia, Henia i jeszcze parę innych osób z roku (około dwudziestu). Reszta to byli obcy mi ludzie, jednako niektórzy mieli później wpływam na moje życie. Tak czy inaczej wieczorem wylądowałem w Wałbrzychu. Po około dziesięciu godzinach jazdy z Warszawy. Pokój zająłem wraz z Czesiem. Przez aklamację naszym szefem został Jacek J. Jako najstarszy szarżą (mjr). Spotkanie w barku hotelowym. Poznałem Janusza Z. Okazał się później, wysokiej klasy, skurwysynem, choć w pewnym momencie odegrał w moim życiu role in plus. Zapadła noc.
Rano na kurs. Kawa w hotelu była albo nie była. Tym razem była. W autobus i auf Schloss. Listopad, szadź na ziemi (trawie) i drzewach. W pewnym momencie na szczycie takiego wąwoziku, którym się przemieszczaliśmy z Czesiem, pojawiło się dwóch jeźdźców na przecudnych, karych arabach. Wszystko jak trzeba. Czarne cholewy, białe bryczesy, czerwone surduty, białe koszule i czarne toczki. W Książu jest stadnina koni (arabów), jeszcze z czasów von Pless (Pszczyńskich). Konie stoją w boksach wykładanych kaflami holenderskimi. Budynki szachulcowe.
To jeszcze nic. Jak zobaczyłem zamek, przysiadłem z wrażenia. Czegoś równie pięknego w życiu nie widziałem . Przynajmniej do tego momentu. Zamek przez wieki zmieniał swój wygląd przez kolejne dobudówki. Początek stanowił romański donżon (stołb) otoczony murem, później przyszło skrzydło gotyckie – szachulcowe, dalej przez wszystkie epoki aż po barok. Zamek wybudowano w wąwozie rzeki Pełcznicy ( w czasie mojej tam obecności był to śmierdzący chemikaliami ściek) na wystającej jak „głowa cukru” bazaltowej skale. Z brzegiem wąwozu łączył go most nad którym stał pawilon pełniący w swoim czasie role biblioteki. Dalej dziedziniec i wejście do samego zamku. Na stoku przepiękne tarasowe ogrody różane. Wokół przepiękny ogród botaniczny. Kiedy indziej napiszę na temat tegoż cacka, więcej.
Na kursie spędziłem pół roku, z czego końcowy tydzień w Wrocławiu.
Janusz B. w owym czasie kształcił się na kursie „Pod Jeleniami”. Później zaliczyłem i ten kurs.
Pobyt w Wałbrzychu był niezły. Firma płaciła z hotel przelewem (chor. Ch. zwany potocznie „Dolarem”, aż zębami zgrzytał), poza pensyjką dostawałem spore rozłąkowe i diety. Całkiem niezła kasa. Tyle, że nie wiele można było za to kupić, bowiem był to okres octu na półkach, kartek i etc… Brakowało kawy i papierosów. Można było co prawda kupić fajki w kiosku hotelowym, ale były relatywnie drogie jak cholera.
Popołudniami grywaliśmy z Czesiem w szachy i studiowaliśmy dokumentację. Szło nieźle.
Tu muszę się nieco cofnąć. O jakieś 14 miesięcy. Doczekaliśmy promocji. Zdjęcie to moja jedyna pamiątka z tego okresu, poza sznurem galowym i „patentem” oficerskim. Znaczek „wydziałówka ” gdzieś mi się zapodział. Od lewej stoją: Mistrz, Czesio, Andrzej C., Generał (nie żyje). Z tyłu: Romek (nie żyje), ja, Łukasz, klęczy Jerzy.
Rok 80’ zwany potocznie karnawałem Solidarności, w swoim przesileniu zastał mnie w Bydgoszczy, na praktykach w dowództwie POW (Pomorskiego Okręgu Wojskowego). Byłem tam z Andrzejem P. popularnie nazywanym Mistrzem. Obaj już podporucznicy. W dniu wyjazdu, przed południem przyszedł znajomy i powiedział, ze wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej. Ja za telefon i do Gdańska. Zero łączności. Aha. Zatem prawda. Do Bydgoszczy wyjechałem późnym popołudniem i przed północą stawiłem się w hotelu garnizonowym. Był czwartek.
Podczas poprzedniego miesiąca miałem urlop, podczas którego oświadczyłem się i zostałem przyjęty, jak się to mówi. Moja Wybranka, Maria Teresa, Mieszkała właśnie w Gdańsku.
Trudno było się nie niepokoić.
Zameldowaliśmy się obaj w ZI, utworzono nam plan praktyk, dostaliśmy opiekuna. Ów opiekun (kapitan) ze zrozumieniem przyjął moje niepokoje i pozwolił mi wrócić w poniedziałek rano.
Pojechałem. Pociąg – taki podmiejski – żółto niebieski, jechał jakie 4 godziny. Przez Bory Tucholskie, Kaszuby… W końcu Gdański. Cisza. Dworzec Główny bez oznak niepokoju. Musiałem dotrzeć do Wrzeszcza. Jadę Ci ja dalej, obok stoczni pociąg zwolnił. Pełno ludzi, stoczniowców, na murach w oknach, na dachach. Ani jednego milicjanta czy żołnierza. W owym czasie władza już nie mogła pozwolić sobie na powtórkę roku 70’. Wzdłuż Stoczni jechała jakąś smętna milicyjna nyska. W odsuniętych drzwiach siedzieli milicjanci i pijąc mleko z butelek pokazywali sobie nawzajem, co się dzieje. Oblicza mieli raczej wesołe.
Tak oto zaczął się ów karnawał.
Familia przyjęła mnie radośnie. Poza kolejką komunikacja stała. W sukurs przyszły rowery. Czas był wspaniały, rosła nadzieja i jakaś taka radość.
Jeździłem do Gdańska co tydzień, aż do końca praktyk. Pomiędzy wyjazdami słuchaliśmy z Mistrzem a to Głosu Ameryki, a to BBC. Byliśmy cały czas na bieżąco. W między czasie podpisane zostały porozumienia.
Co było dalej powszechnie wiadomo. Czarna propaganda, przepychanki…
Sławetnego 13 grudnia 1981 byłem w Wałbrzychu. Postanowiłem zostać by przygotować się do jakiegoś tam kursowego zaliczenia. Była niedziela rano. Do pokoju wparował „Kasownik” czyli Jasio (jakoś zapomniałem Jego nazwisko). Powiedział: „…mamy stan wojenny”. Nie uwierzyliśmy: „No to włączcie radio, a później idźcie obejrzeć telewizję” (OTV stał na dole koło recepcji). W radiu szum, jeno na jedynce leciała muzyka taka no … skoczna a pobożna. Na trójce winno być w owym czasie „60 min./h”. Nie było. Tylko szum.
Telewizja. Jaruzelski odczytywał odezwę do Narodu. Coś o stanie, coś o „wronie”, takie tam propagandowe dyrdymały…
Telefony nieczynne. Cholera wie co robić. Nawet w Sztabie Miejskim nic nie wiedzieli. Cóż. Żołnierz ma jeszcze regulamin, w którym stało, ze powszechna mobilizacja i 48 godzin na stawienie się w jednostce. Zatem d. w troki i hajda…
W Warszawie byłem około północy (pociąg się spóźnił, jak zwykle w zimie). Dojechałem wraz z moim kolega i imiennikiem na Wschodni. Po pustej Targowej snuli się milicjanci i jakoś nas nie dostrzegali. Do Ząbek, w których w owym czasie mieszkałem, dotarłem po jakichś 3 godzinach, wszak trzeba było piechtą. Za tablicą „Warszawa” (koniec) stała rogatka. Dwa „Skoty”, kilku wojaków i koksownik. Ci też się mną nie przejmowali. Dotarłem do domu. Powiedziałem co i jak. Ówczesna moja żona się przejęła. Ale jakoś tak nie specjalnie. Przespałem parę godzin i do Wielunia. Dotarłem gdzieś na 13.00. Major M się ucieszył, złożył meldunek wyżej i coś tam mało ambitnego mi przydzielił. Kolejne godziny spędziłem u politruka na czytaniu „szalików”, ergo depesz z dalekopisu. Schodziły jedna po drugiej. Znowu jakaś czarna propaganda. Trochę tam podawali co się dzieje, jednak i przede wszystkim „dbali o morale wojska”. Byłem nieźle skołowany, jednak do końca nie zgłupiałem. Ot racjonalizm.
Po kilku godzinach wezwał mnie dowódca i rzekł: „Jutro do batalionu, rozliczenie etc… a później z powrotem do Wałbrzycha. Przy okazji odbierz przydziały w kantynie”. Odebrałem (za złotówki rzecz jasna, darmo nie dawali) puszki (sporo, głownie sardynki), kawę i coś tam jeszcze. Przy okazji odebrałem przydział fajek (te już darmo) od szefa kompanii. Kadrze należały się z filtrem. Te były „Klubowe”. Syf. Później znalazłem na nie amatora, który wymieniał się swoim deputatem 1:1 na całkiem niezłe albańskie „Porti”. Nazajutrz załatwiłem sprawy, dostałem jakąś podwyżkę z wyrównaniem, słowem geld schmalz, itd.
Późnym popołudniem siedziałem już w autobusie do Wrocławia. Po drodze kupiłem jeszcze jakieś albańskie papierosy po cenie komercyjnej. We Wrocławiu byłem koło 17. Ciemno, zimno. Pociąg do Wałbrzycha za trzy i pól godziny. Zdeponowawszy bagaż ruszyłem w miasto. Znalazłem kawiarnię. Co za radość. „Poproszę dużą kawę” zamówiłem. Panienka odrzekła, że tylko małe. „To dwie małe poproszę”. „Nie, mogę podać tylko jedna i proszę się śpieszyć, bo za pól godziny zamykamy”. O jasna cholera. Wojna całą gębą. Po kawie usiłowałem znaleźć jakiś ciepły kąt na przeczekanie. A gdzie tam. Osiemnasta – wszystko zamknięte. W końcu trafiłem do kościoła, blisko starówki. Ogrzewany ci on był, spędziłem godzinkę na mszy. Jeszcze wtedy byłem religijny. Pleban grzmiał w homilii o zbrodni nad Narodem Polskim etc… I trafiało to do mnie, i nie trafiało. Msza się skończyła. Rzecz jasna „zamykamy drodzy parafianie”… Polazłem na dworzec. Coś tam było otwarte, jakaś herbacina z kotła w miejsce kawy, kilka fajek… Najpierw spotkałem Gucia K. Później Czesia J. No to dobrze. Nie jest taka ta wojna straszna. W międzyczasie pojawił się mój podwładny z Wielunia Januszek B. Ów jechał do Jeleniej. Zbierało się to wojsko szybko. Po kilku kwadransach było nas już kilku. I do Wałbrzycha. Recepcjonistki powitały nas czule (Wojsko wraca, znaczy się nie jest tak źle), oznajmiając, że od 8 piętra w górę zamknięte, oszczędzają na ogrzewaniu, gości i tak niema. Mnie i Czesiowi przypadło II piętro. Dostaliśmy skrzynkę kluczy z poleceniem wybrania sobie pokoi, co skwapliwie uczyniliśmy. Kolory tapet, meble etc… Wybrałem sobie sympatyczna jedynkę, Czesio przez ścianę, też jedynkę. Jak na owe czasy, czysty luksus. Brakowało tylko flaszki i jakiejś cipki do łóżka. Z braku jednego (prohibicja) i drugiego (drożyzna) zagraliśmy kilka partyjek i udaliśmy się na spoczynek.
Nadeszły święta. Boże narodzenie – jak zwykle. ELWRO wypuściło nas na m/w dwutygodniowe ferie. No to pojechaliśmy do domów. Trzeciego dnia świat (wigilia była w czwartek) pojawił się u mnie goniec z rozkazem natychmiastowego stawienia się w jednostce. Co żołnierz odpowiada? Odpowiada, rzecz jasna, „tak jest” lub „rozkaz”. Jeszcze tego samego dnia byłem w Wieluniu. Major M. powitał mnie nie tyle chłodno, co z pewna dozą konsternacji. Złożył stosowny meldunek do góry. Zostałem dowódcą patrolu, którego zadaniem było chronienie domu kadry. Jakieś 1900 metrów od bramy jednostki.
Zadanie polegało na chodzeniu w kółko bloku, z krótkimi przerwami, które spędzaliśmy w pralni (podłączony telefon). 4 godziny patrolu, 4 godziny przerwy w jednostce. Koszmar. Żołnierze jak zwykle znaleźli rozwiązanie w postaci kartonów na podłogę. Był w owej pralni jeszcze stół i jakieś krzesła. Z nudów łaziliśmy po całym Wieluniu, robiąc mądre miny i spotykając się od czasu do czasu z milicjantami. Kilka razy udało nam się owym wyperswadować, by puścili w spokoju jakichś tam spóźnionych przechodniów i nie robili „wiochy”. Poza tym spaliśmy radośnie (przynajmniej w nocy) w owej pralni, mając wszystko głęboko w d… Ja jako oficer na stole, żołnierze na kartonach, na podłodze. W końcu szarży się należy.
Jak traktowali nas ludzie? Całkiem sympatycznie. A to termos kawy, a to herbaty. Czasem czekolada. Biorąc pod uwagę czas i stan zawartości sklepów, rzec można postawa heroiczna. Nikt na nas nie pluł, nikt nas nie przeklinał. Rozumieli, że po prostu robimy swoje, nie mamy wyboru.
Tak dotrwałem do Sylwestra 1981. Rankiem major M. wezwał mnie do kancelarii i powiedział, ze musi mnie ukarać, za niestawiennictwo w jednostce podczas ferii. Był srodze zawstydzony. Ale rozkaz przyszedł z góry. Okazało się, że podczas naszych ferii jakiś durny chorąży pojawił się w jednostce i pytany o powód, o owych feriach powiedział. Trudno. Głupich się nie sieje, sami się rodzą. Padło „karze was naganą”, odpowiedź „Kara”. Sylwestra spędziłem u podchorążych. W końcu rówieśnicy. Było ich trzech. Dwóch z Częstochowy, jeden Ślązak. O północy włożyliśmy hełmy i wznieśliśmy toast jakąś zdobyczna wódeczką. Szedłem spać, gdy szef kompanii mnie zwołał „Panie poruczniku, chodź pan”. Wydało się, że sierżant „kuchenny” miał przydział po ½ litra spirytusu na łeb kadry (na Sylwestra). Czas do rana minął w miłej i serdecznej atmosferze wzajemnego zrozumienia. Były fajki, była wóda i karty. Gra „opekowska” 5-10-15.
Później znowu do batalionu, rozliczenie, etc... Znowu jakieś zrzuty gastronomiczne i jazda, z powrotem na kurs. Tak oto narodził się mój „etos” Stanu Wojennego. Resztę tego zawirowania spędziłem w Wałbrzychu. Na wiosnę Stan Wojenny jakby zelżał i można już było normalnie funkcjonować. Słowem „zima wasza, wiosna nasza, a lato Muminków”.
KOMENTARZE