„Bar mleczny”. Instytucja mało wyrafinowanego, ale sytego, taniego i zdrowego „polskiego” jadła.
Ech. Gdzie jesteście moje „Bary mleczne”?
Pamiętam bar mleczny „Słoneczny” na Mokotowskiej. Teraz jest tam restauracja, bodaj „Dyspensa”. W moich młodzieńczych, dziecięcych latach można było zjeść tak naleśniki z serem bądź z jabłkami (pulpa). Później były „krokiety” (sieczka z jajek + pietrucha w podsmażonym naleśniku) i do tego „barszcz czerwony czysty”. A poza tym: „Kasza z tłuszczem” + jajko sadzone (2 szt.), „ziemniaki z tłuszczem”, jakieś inne kluchy, … + „roztrzepaniec”. Smakowało jak „ambrozja” popijana „nektarem”.
Ile ich jeszcze pozostało w mojej ukochanej Warszawie?
„Rusałka” przy Floriańskiej. „Krówka” (nie pamiętam nazwy, był neon z mrugającą krową) przy Kruczej. Między Barbakanem a Mostową, „Barbakan”. Krokiety + „barszcz czysty”. Dalej „Działdowski” (na Działdowskiej). Tam „ruskie” (poezja). Te okrzyki od strony kuchni: „leniwe proszę”, „naleśniki!!!...”, …
- „Kto zamawiał ruskie”?
- „Nikt! Same przyszły!”
„Rusałka” nadal egzystuje. I chwała jej za to. Klientela różna. I biedna i zasobna. Bar dla każdego. Wątróbkę z cebulką (bdb.), z kaszą gryczaną („z tłuszczem”, a jak?!) i zasmażanymi buraczkami można zjeść za „psie pieniądze”. Do tego kawa „po turecku” (czyli zalewajka ), ot uśmiech PRL’u. Ale to „ostatni Mohikanie”.
Gdzie? No gdzie podziały się „flaky u Flysa”? Był na Marszałkowskiej bar „Flis”, flaki (warszawski specjał) z kajzerką i ciepłym (!) piwem z browaru warszawskiego, ze Sfinksem (dawniej Haberbusch, kochane warszawskie „mydliny”). Flaki były czystą poezją, zlatywała się na nie cała Warszawa i takoż brała na wynos.
Wiem. Panta rhei. Wszystko płynie. Nic nie stoi w miejscu. Wszystko się zmienia. Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Moje córki słuchają tego jak bajki o żelaznym wilku. Wszak czasy owe są słusznie(!) minione. A przecież mi żal…
KOMENTARZE