Może jest to megalomania, a może najnaturalniejsza w świecie konkluzja, ale uważam moje istnienie za absolutnie kardynalne przynajmniej z mojego punktu widzenia. Dlatego przeżycie końca świata byłoby dla mnie o tyle ważne, że beze mnie mógłby on sobie być lub nie być, natomiast ze mną musiałby być o tle o ile, tzn. koniec świata tak, ale koniec mojego życia - nie - jako że byłabym obserwatorem może i dotkniętym ewentualnymi niedogodnościami po końcu świata ale przecież nie unicestwionym całkowicie, w sensie, nieżywym.
Widzicie ten paradoks? Cały świat (już nie będę się czepiać, że wszechświat) się kończy, ale ja przeżywam, żeby to stwierdzić. Tylko i tylko wtedy koniec świata miałby dla mnie znaczenie. Bez tego warunku fakt zaistnienia końca świata byłby/jest bez znaczenia. Dobre, nie? To coś jak słynne "nie boje się śmierci, bo jak żyję, to jej nie ma, a jak jest, to mnie nie ma".
Miałam niedawno podobny dylemat: lecąc z Zurichu do Krakowa zabrałam ze sobą pół torby książek mojego ulubionego od niedawna pisarza (Andreasa Eschbacha). Jest on tak dalece od niedawna moim ulubionym pisarzem, że znałam tylko 3 jego książki, a napisał ich znacznie więcej i te więcej leciały ze mną w bagażowni samolotu z Zurichu do Krakowa.
I myślałam sobie z żalem: "gdybyśmy teraz spadli, nie zdążyłabym ich przeczytać, jaka szkoda". Ale przecież gdybym zdążyła, a zaraz potem zginęła w wypadku samolotowym, to cóż by mi z tego przyszło, że na krótko przed śmiercią zdążyłabym jeszcze przeczytać wszystkie książki mojego ulubionego pisarza? Nic. A jednak byłoby mi żal. Zupełnie irracjonalne.
To samo jest z końcem świata. Samo zarejestrowanie, że oto następuje i Majowie faktycznie mieli rację jest bez znaczenia, jeśli zaraz potem i tak diabli mieliby nas wziąć. Dzisiejszy solenizant Niels Bohr też powiedział taką prostą prawdę, "przewidywanie jest bardzo trudne, szczególnie jeśli idzie o przyszłość". Jednak jedna rzecz daje się przewidzieć, ruchy planet i gwiazd.
Wszechświat jest jak jeden olbrzymi zegar z wieloma wskazówkami. Majowie wydają się doskonale znać się na odczytywaniu ruchów tego zegara. 26 tysięcy lat? A cóż to dla nich!?
Jest to o tyle ciekawe, że w innej (cywilizowańszej, jak zwykliśmy uważać) części świata, nie operowano tak kosmicznymi cyframi. Cóż to 6 tysięcy istnienia świata wobec 26 tysięcy, jak zakładali Żydzi?
No właśnie, jak to jest możliwe, że starożytni widząc to samo niebo doszli do tak diametralnie różnych wniosków? Dziś mamy 21 dzień miesiąca Tishrei roku 5773. Koniec świata wypadnie w piątek 8 dnia miesiąca Teves roku 5773. Dnia 7 października w roku 3761 p.n.e. zaczął się kalendarz żydowski, czyli był to (postulowany) początek świata. Mamy więc początek i koniec. To interesujące zestawienie, prawda?
KOMENTARZE