Przerwano dzisiejszy skok. Oczywiście skoku nie da się przerwać, skok raz rozpoczęty musi się skończyć zakończeniem skoku, czyli wylądowaniem. Zawsze jednak można nie skoczyć. Misja skoku człowieka z wysokości 36 kilometrów i wolnego lotu z ponaddźwiękową szybkością została przełożona z powodu niepewnej pogody, wiatr wiał mocniej niż się spodziewano.
I byłam rozczarowana - cały dzień warowałam przy telewizorze, żeby nie przegapić - , i odetchnęłam z ulgą - niby cały dzień mówiłam sobie, że przecież nic nie może się stać, ale jednak przyszłość jest zbiorem wydarzeń nieznanych.
Przecież wtedy gdy wystartował Challenger i natychmiast spłonął, też wszystko wyglądało jak rozreklamowany pokaz trochę trudniejszej akrobacji, a nie prawdziwej śmierci siódemki wybrańców. Jak oni szli, jak się uśmiechali, jak żegnali... Ciągle i ciągle od nowa, nieskończoną ilość razy - choć wszyscy do ostatniego nerwu wiedzieliśmy, że to już nie oni tylko ich elektroniczne obrazy.
Wtedy też przekładano lot kilkakrotnie, aż w końcu wystartowano w zbyt mroźny dzień, był 28 stycznia 1986 roku. Inżynierowie wyrażali swoje obawy... a jednak nie na tyle stanowczo, żeby starczyło na przerwanie startu. Z późniejszych ustaleń wynika, że astronauci mogli stracić przytomność od razu, albo mieć świadomość wypadku i zginąć dopiero w chwili zderzenia kabiny z oceanem.
Czyli mogli wiedzieć, że lecą w stronę śmierci i nic, ale to absolutnie nic nie jest (nie było) w stanie tego faktu zmienić. Świadomość tę mogli mieć około 2 minut i 45 sekund. Tyle trwał swobodny lot kabiny do momentu roztrzaskania. To niewyobrażalnie długo. Wiedzieć a nic nie móc zrobić. Wolny lot to wolny.
W jednej z powieści SF Lema jest taki wynalazek - niewielkie urządzonko - który znosi siłę ciążenia w chwili wypadku i uderzenie się niweluje. Jakiś polski wynalazca faktycznie coś takiego w jakimś stopniu amortyzującego zderzenie wynalazł... ale lata całe nie mógł opatentować. Teraz ponoć gdzieś (acz nie w Polsce) pracuje się nad produkowaniem tego wynalazku na skalę przemysłową...
Czasami jednak można z najstraszniejszego nawet wypadku na skutek dziwnego splotu okoliczności wyjść cało. Coś takiego przydarzyło mi się dnia 28 kwietnia 1993 roku. Wybraliśmy się z mężem w krótką podróż z Zurichu do Włoch, do portu Viareggio, odwiedzić naszą łódkę, zobaczyć, jak się ma po zimie.
Jechaliśmy naszą wysłużoną machiną Yamahą. 1300 cc. Szybką, ciężką i sprawną. Zjeździliśmy na niej z pół Europy. Tylko w Polsce nie byliśmy, choć mój szwajcarski mąż bardzo się rwał, ale ja wiedziałam, jakie są polskie drogi lat 80. i 90. i z rwania nici, nawet jeśli M. jeździł pewnie i gładko. Akurat jakoś tak świeżo wtedy zabiło się w Polsce ośmiu motocyklistów wjeżdżając po kolei w tył hamującej niespodziewanie ciężarówki. Młodzi Amerykanie. Na motorowej wycieczce w Europie. Super sprawa.
Kto lubi jazdę na motorze, temu nie muszę tłumaczyć na czym polega ta przyjemność. Kto nie zna, nie wie co traci. Lecz, niestety, niestety, jak to z wielkimi przyjemnościami jest, im większa, tym większy hak. Nie inaczej jest z jazdą motorem. Wprawdzie nie można już pędzić z rozwianymi włosami, bo to kosztuje prawko, ale nawet w kasku przyjemność jest wystarczająca, a do kasku można się przyzwyczaić. Jednego tylko nie wolno! Mieć wypadku!
28 kwietnia 1993 roku nie było bardzo ciepło, więc ubrani byliśmy w skórzane kurtki, a na to gumowe pomarańczowe kombinezony (dobrze widoczne na szarej szosie), po naszej stronie Alp zapowiadano nieznaczne opady. Nie było jednak bardzo zimno, nawet rękawiczek nie założyłam i tylko naciągnęłam rękawy kombinezonu na dłonie, gdy faktycznie zaraz za Zurichem zaczął mżyć drobny deszcz. Tak czy tak jechaliśmy i było cudnie, choć nie dało się pruć, bo dość sporo aut też pruło na południe.
Na jakimś 80. kilometrze zatrzymaliśmy się na kawę, jak miło mieć przed sobą kilka wolnych dni od wszystkiego, nawet od psa (nasz pies został u teściowej).
Ruszyliśmy. To się stało zaraz potem. Nagle poczułam mocne szarpnięcie i strasznie intensywne wibrowanie. Zablokowało nam tylne koło i M. nadludzkimi siłami próbował nie stracić panowania nad motorem. To właśnie było powodem wibrowania. Jego walka z maszyną. Rzucało nami od balustrady do balustrady i tak kilka razy.
"Mamy wypadek", zdążyłam tylko pomyśleć, "ale nic nam się nie stanie!" - to też pomyślałam, wiem to na pewno, bo wracałam do tego wielokrotnie. Do dziś nie wiem, na jakiej podstawie. O żadnym filmie z całego życia przed oczami nie było mowy, brak czasu, już leżeliśmy na asfalcie. Ja się sturlałam i leżałam dość daleko od motoru, M. przy samym motorze. Zerwałam się i pobiegłam do niego... Zanim dobiegłam wstał. Nic mu się nie stało!
Zwykle jak nawierzchnia jest mokra i śliska, to jest źle, ale to było nasze szczęście, bo zmniejszyło tarcie zablokowanego koła. Robiliśmy esy floresy, ale przez ten krótki moment nic na autostradzie nie jechało, inaczej byłoby po nas (i może tym kimś) - jakim cudem nie jechało? Nie wiem. Przedtem i potem autostrada była pełna sunących aut i motorów...
Jechaliśmy wężem od brzegu do brzegu, ale zanim rąbnęlibyśmy w jedną czy drugą balustradę, już nami wykręcało. Nim motor się wywalił zdążył znacznie wyhamować, tak że w sumie wylądowaliśmy nieomal miękko i to na pasie awaryjnym więc nic na nas nie najechało...
Tylko nasze kombinezony były poszarpane, ale fakt, że rękawy miałam nasunięte na dłonie uratował mi nawet skórę na rękach.
Zanim przyjechała policja podjeżdżali do nas motocykliści, solidarnie, i pytali, czy nie potrzebujemy pomocy. Nie potrzebowaliśmy. Siedzieliśmy na balustradzie, która mogła nam jak nic obciąć głowy, gdybyśmy upadli o krok dalej i żegnaliśmy się na zawsze z jazdą na naszej Yamaszce. Była kompletnym wrakiem. Kupą złomu. Nie do uratowania... I to było moje najbliższe spotkanie z końcem jako takim.
*
(na zdj. To nie nasza Yamaha, ale tak mniej więcej wyglądała, łącznie ze skrzyniami na bagaże...)
KOMENTARZE