Na zdj.: na wsi w roku 1958, tato, mieszczuch kochający wieś,... ja i moja siostra, Irka (fot. pewnie mama)
Dziś jest 19. rocznica śmierci taty. Tato był męski w najpozytywniejszym tego słowa znaczeniu, silny i czuły, mądry i zabawny... Dziś cały dzień przeglądałam rodzinne albumy...
I przeczytałam co zapisałam 7 lat temu, w 12. rocznicę, w innej sytuacji, w innym miejscu zamieszkania:
Obejrzałam właśnie na DVD film „Ginger i Fred”. Chwilowo przysypiałam, ale zaraz przebudzałam się i oglądałam dalej, lub cofałam kawałek i oglądałam jeszcze raz, wstecz, to co przespałam. Nie, nie nudził mnie, byłam tylko zmęczona. Ale technika pozwala na takie oglądanie w przód i w tył. Ach, ta cudowna technika!
Film widziałam raz, w Zurichu, zaraz po tym jak wszedł na ekrany. Więc pewnie w 1986 roku, bo chyba właśnie wtedy była jego premiera. Kolejny Fellini. Kolejny genialny Fellini. Miał zrobić jeszcze dwa filmy: „Wywiad” i „Głos z Księżyca”. Potem odebrać Oscara za całokształt twórczości (oglądałam transmisję, jak zawsze byłam zaskoczona, że ma taki wysoki głos, jak eunuch, i wyglądał staro jak na swoje lata, resztki włosów, nalana twarz, jakieś starcze plamy na skórze, nie wyglądał zdrowo, nie miał już dużo życia przed sobą ale jednak jakby nie wyglądał był „wielkim Fellinim”, jak dwadzieścia lat wcześniej stary „wielki Charlie Chaplin” gdy odbierał Oscara).
Jesienią do trzech numerów „Zwierciadła” dołączono trzy filmy Felliniego: „La stradę”, „Osiem i pół” i „Ginger i Freda” właśnie. Mam je teraz wszystkie trzy. Gdyby to ode mnie zależało wybrałabym trzy inne jako (bardziej?) reprezentacyjne dla Felliniego: „Słodkie życie” czyli „La dolce vita”, „Amarcord” i „Casanovę...”.
Ale nie zależało ode mnie i dzięki temu obejrzałam teraz jeden z tych filmów Felliniego, które widziałam tylko jeden raz. Bo tamte są dla mnie „ulubieńsze”. I dlatego oglądałam je po wielekroć.
Ginger i Freda grają Giulietta Masina i Marcello Mastroianni. Obydwoje nie żyją. Nie żyje też od dawna sam Fellini. Umarł pierwszy z tej trójki, 31 października 1993 roku... aaa, aa, a, w rok śmierci mojego taty, w dzień świętego Mikołaja 1993, o, rany, dziś rocznica śmierci taty! Chyba po raz pierwszy zapomniałam!
...Giulietta Masina umarła szybko po śmierci męża, 23 marca 1994 roku. Mastroianni — 19 grudnia 1996. Był też najmłodszy z tej trójki. Urodził się w 24 roku (Masina w 21, Fellini w 20..., a mój tato w 1919).
Pamiętam wszystkie te śmierci, jasne, taty najbardziej, miałam wtedy moje 40 urodziny (14 grudnia) hucznie obejść, wynajęliśmy z Martinem na 11 grudnia statek w przystani obok nas, specjalny na takie okazje, zaprosiliśmy mnóstwo ludzi, układałam dość niezwykłe, jak pamiętam, menu.
Ale w poniedziałek, 6 grudnia, raniuteńko, zadzwonił z Krakowa Tomek i powiedział „No, i dziadek umarł”...
Poprzedniego dnia „dziadek” uciekł ze szpitala! Ze szczególną dbałością o szczegóły zorganizował sobie w porozumieniu z Tomkiem i resztą rodziny całą ucieczkę, musiało się udać, był siedemnaście dni w szpitalu, nie mógł tego wytrzymać, mama donosiła mu jedzenie, miał własną kołdrę, jakieś swoje rzeczy, żeby mu było lepiej...
Było mu lepiej, ale nie było mu dobrze. Umówił się z Tomkiem. Tomek po niego pojechał i wyniósł go ze szpitala na rękach. Zabrali wszystko do samochodu Tomka. Była niedziela, mało pracowników w szpitalu. Nikt się nie zorientował. Mama miała to zameldować na następny dzień.
Wieczorem cała rodzina zebrała się wokół taty. Przyjmował gości w ubraniu, nie w piżamie. Trzymał fason. Jak zawsze. Ogolony, w krawacie, z poczuciem humoru, do samego końca. Ale był już bardzo słaby. Zadzwonił do swojego (starszego) rodzeństwa do Cieszyna, ciotki Janki i wujka Razka (obydwoje go przeżyli, ciocia Janka żyje do dziś i ma się wcale dobrze [i nadal żyje, w roku 2012 także], nadal jest trzymającą się dumnie damą, starannie ubraną i ufryzowaną, odwiedziłam ją w jej domu w styczniu tego roku).
I może do kogoś jeszcze, tego nie wiem, nie byłam przy tym. Gdy zadzwoniłam z Zurichu (z powodu jego choroby dzwoniłam wtedy chyba wręcz codziennie), powiedział tylko mamie, która odebrała telefon, żeby mnie ucałowała od niego, nie miał już sił rozmawiać ze mną po tylu telefonach: „tato cię całuje”, powiedziała mama do słuchawki a ja słyszałam jak mówił to do niej.
Nad ranem umarł. Mama spała wtedy i potem strasznie długo nie mogła sobie wybaczyć, że nie była tego świadoma, że tato umiera, nie była razem z nim. Długo, długo była pogrążona w żałobie.
My, jej córki, ja i Irka, oraz córki taty, Miśka i Magda, bałyśmy się o nią. Ciągle płakała, rozpamiętywała ostatnie chwile z tatą, wyrzucała sobie, że nie obudziła się, gdy umierał, że „umarł sam”, jak mówiła, i zaczynała płakać...
Każdy umiera sam. Chyba? Żyję, więc w zasadzie co ja wiem o śmierci? Nic! Smutek (żałość) mamy był tak głęboki (choć i nam, jego córkom, bardzo długo go brakowało, do ostatniej swojej chwili był tak centralną postacią w naszym życiu, tak trudno było nam się przyzwyczaić do tego, że go nie ma), że postanowiłam znaleźć pomoc z zewnątrz.
Nie pamiętam już jak znalazłam panią dr Leśniak. Tak czy inaczej poszłam do niej i porozmawiałam o stanie mamy. Pani psycholog Elżbieta Leśniak zajmowała się, i nadal zajmuje, „interwencją kryzysową”, choć wcale nie wiem, czy to się już wtedy tak nazywało, czy może dopiero po wielkiej powodzi w 1997 roku, w każdym razie zajmowała się czymś, co można by nazwać „wsparciem w okresie żałoby”.
Jak ja ją wtedy znalazłam? Ktoś mi ją polecił? Skąd o niej wiedziałam? Zupełnie nie pamiętam! Mama zaraz do niej poszła. I bardzo jej to pomogło.
Zaraz potem założyły z panią doktor i paroma innymi paniami kółko psychologiczne. Spotykają się regularnie od tamtego czasu. Same robią referaty na różne, najprzeróżniejsze tematy, bynajmniej nie żałobne. Niejeden raz rozmawiałam o tym z mamą.
Kiedyś zainspirowana moim artykułem zrobiła referat o feng shui. Dziś, przed chwilą, zadzwoniłam do mamy - nie spodziewając się, że ją zastanę w domu, jest zawsze bardzo zajęta - i nie zastałam! Odebrała Irka.
„Gdzie mama? Była na cmentarzu? Dziś rocznica śmierci taty...”. „Tak, pamiętamy o tym, ale jest ohydnie, a mama wyszła dziś na psychologię [sic!], potem wybierała się na gimnastykę, a potem do klubu [seniora, to wiem, jak co tydzień], wróci wieczorem”. [gdy zadzwoniłam wieczorem, okazało się, że mama jednak nie pamiętała o rocznicy śmierci taty, dopiero ja jej przypomniałam, to dobrze, bo przez kilka pierwszych lat przede wszystkim o tym pamiętała, codziennie].
Tak, wyjątkowo paskudny dzień dzisiaj. Leje od rana prawie bez przerwy, deszcz roztapia lód i śnieg, który już od wielu dni leżał na ulicach. Ślisko, chlapa, trudno chodzić. Brudno i ponuro. A ja byłam z psem u weterynarza do szczepienia. Przeszliśmy całe Błonia tam i z powrotem. Brnęliśmy w deszczu, błocie, topniejącym lodzie, kałużach.
Wróciliśmy utytłani jakbyśmy się zajmowali jesiennymi wykopkami buraków na którymś z obrazów „strasznego realizmu” z końca XIX wieku. Bez mała. I przemoczeni do nitki, całe ubranie, jakie miałam na sobie, do bielizny włącznie (z wyjątkiem płaszcza i czapki, które schną na kaloryferach, i butów schnących pod kaloryferami) wrzuciłam in toto do pralki.
Psa najlepiej też trzeba by było wyprać w pralce. I wysuszyć suszarką... od pralki się wybronił. Leży teraz na dywanie i schnie, trochę pozwolił się podsuszyć. Już znowu jest jasny, czysty i puszysty. W przeciwieństwie do dywanu.
A ja włożyłam na siebie mój ulubiony popielaty kaszmirowy sweter, duży, gruby, ciepły i miękki, wtuliłam się w niego i obejrzałam film. Robię sobie dziś wagary. Na kino. Jak zawsze. Jak już tyle razy w życiu. Jak od dziecka, od czasów szkolnych. W wagary chodziłam głównie do kina.
Chyba, że czytałam lub uzupełniałam album z aktorkami. Wycinałam, przekładałam, segregowałam, wklejałam, podpisywałam. Kino, książki, zdjęcia. Mój świat. W zasadzie do dziś, tylko że dziś mam jeszcze kilka dodatkowych zainteresowań. I obowiązków.
Pamiętam te dni, gdy w wiadomościach padały informacje o śmierci Felliniego, Masiny, Mastroianniego..., innych. Kupowałam wtedy różne pisma, głównie francuski „Paris March”. Mam całą kolekcję „Paris March”-ów z różnymi tematami. Te, które traktują o śmierci kogoś ze świata kultury i sztuki są w dużej części poświęcone tej osobie właśnie. I pierwsza strona. Z czasów świetności: Charlie Chaplin, Ava Gardner, Audrey Hepburn, Romy Schneider, Ingrid Bergman, Greta Garbo i wielu wielu innych.
Po co mi one? Po co mi te tony papieru? Te wszystkie pisma, zdjęcia, książki? Gdybym tak teraz mogła mieć te pieniądze, które na nie wydałam? Wszystkie! Byłaby to wcale pokaźna suma. Więc co? Moje zbiory czy pieniądze za nie? A jednak kiedyś, za jakieś 20 a może nawet 30 lat, jak dobrze pójdzie, z przyjemnością je sobie obejrzę i przypomnę tamte czasy, gdy były aktualne, jak teraz, przed chwilą: siedzę (wręcz z wypiekami na twarzy) nad rocznikami „Ekranu” z 1962, 63, 4 i 5 roku.
Sprawiłam sobie bowiem wyjątkowy zupełnie prezent na Mikołaja (tak wyszło, że na Mikołaja), kupiłam dzięki Allegro, stronie aukcyjnej w Internecie, annały „Ekranu”, dwa nawet porządnie oprawione, wtedy się tak robiło. Zbierało się z wielką estymą pisma ilustrowane, oprawiało, przechowywało, wracało do nich, czytało, oglądało. „Przekrój”, „Ekran”, „Film”...
Dziś już mało kto tak robi, choć dzisiejsze czasopisma są o niebo piękniejsze. Dzisiejsze się po przejrzeniu wyrzuca (na makulaturę), tamte traktowało się jak coś cennego do kolekcjonowania.
„Ekrany” były wielkości A3, cienkie, na marnym papierze i w ogóle nader kiepskiej jakości. Zdjęcia nieostre, niewyraźne, jeśli w kolorze, to bardzo często kolory się na siebie nie nakładały tworząc jakby zwielokrotnione odbitki. Niechlujne. Tragedia. Same kolory były też właściwie umowne, ot, takie podkoloryzowane zdjęcia nie mające z dzisiejszymi wiele wspólnego. A jednak szalałam, żeby je mieć. Te zdjęcia. Bo zbierałam wtedy aktorki i każde takie najmarniejsze nawet zdjęcie miało dla mnie wartość kolekcjonerską.
Pasja „zbierania aktorek” dopadła mnie w szóstej klasie szkoły podstawowej, w 1965 roku. W dwunastym roku życia. To była prawdziwa pasja, która zresztą nie skończyła się nigdy, przeszła w zainteresowanie sztuką filmową w ogóle, w kolekcjonowanie książek na ten temat, niegroźną (chyba?) kinomanię.
Do dziś przechowuję najładniejsze — zrobione własnoręcznie - albumy i zdjęcia z tamtych lat. Czasami i teraz zdarza mi się je uzupełnić. W tamtych latach wiele dziewczynek, dziewcząt „zbierało aktorki”, tak to się nazywało, choć niektóre, dla dodania powagi swojemu hobby, nazywało to „kolekcją fotosów aktorów”, niby lepiej brzmiało.
Ale tak naprawdę chodziło o zdjęcia aktorek, pięknych i utalentowanych (światowych i bogatych) kobiet, które były dla nas, małych dziewczynek „w Polsce czyli nigdzie”, przedmiotem marzeń, choć z gatunku tych bardzo odległych i niespełnialnych, niedościgłym wzorcem do naśladowania, coś jak dziś modelki, ale coś o tyle ciekawszego, że filmy, w których grały, wzbogacały o wiele bardziej, niż dzisiejsze modelki na wybiegu jedna w drugą takie same.
Pamiętam, dla mnie to było odkrycie, otwarcie się nowych światów, rewolucja i rewelacja w moim młodym życiu. Tak właśnie, tą drogą, obok książek, poznawałam te strony życia, które byłyby dla mnie poza tym całkowicie niedostępne. Ba, poznawałam? Chłonęłam, zachwycałam się nimi, podziwiałam. I były to bardzo przyjemne uczucia.
Książki, filmy i — rzadziej, siłą faktu, ale też - teatr (telewizja, w znacznie mniejszym stopniu, choć regularnie teatr TV, pierwsze — czarno-białe - seriale jak np. „Przygody Robin Hooda”, później „Saga rodu Forsythe’ów”)... poruszałam się w wielu wymiarach, w wielu czasach, miejscach i formach. Zatapiałam się w książkach i filmach całą sobą, bez reszty. W sztukach teatralnych podobnie, jeśli były tak zrobione, że akurat byłam w stanie je pojąć.
I zostało mi to do dziś. Gdy czytam, oglądam film lub siedzę w sali teatralnej — przepadam, zatracam się zupełnie, zapominam o świecie, jestem Alicją w Krainie Czarów, Robinsonem Crusoe, Guliwerem, jestem Hamletem i Ofelią jednocześnie, jestem królem Learem, księciem i żebrakiem, braćmi Karamazow, i ich ojcem, starym Karamazowem, jestem wszystkimi dziesięcioma Murzynkami naraz i ciotką Teresą Joanny Chmielewskiej na dokładkę, jestem wielokrotnością tej niezliczonej ilości bohaterów, którzy przenieśli się do mojej głowy i zostali w niej na zawsze. Składam się z nich.
Dzięki nim ja, to ja tak bogata, jak ci najbogatsi, którzy nie wiedzą nawet ile mają na koncie. Są tak bogaci, że nie sposób podliczyć ich bogactwa. Bajecznie bogaci. Jestem jak oni. Więcej, jak król Salomon, hrabia Monte Christo i Bill Gates razem wzięci.
A przecież zanim sama zaczęłam podróżować i moje własne podróże też mogłyby się stać treścią pasjonujących książek przygodowych, siedziałam w kucki nad rocznikiem „Ekranu” z 1963 roku i nie mogłam się dość nacieszyć.
Bo to było w 65 czy 6 roku, zaraz po tym, gdy zaczęłam zbierać aktorki a ja znalazłam w starym antykwariacie na Karmelickiej, po brzegi zapchanym książkami i pismami, elegancko oprawiony rocznik „Ekranu” z 1963 roku i oszalałam na jego punkcie. I mama dała mi ogromną sumę 90-ciu złotych, żebym sobie go mogła kupić.
Dziś przeglądam pożółkłe stare Ekrany, które nadeszły w olbrzymiej ciężkiej pace od jakiegoś obcego pana z Biłgoraju i za które słono zapłaciłam, i przypominam sobie nie tylko ich zawartość, ale samą siebie dwunasto-, trzynastoletnią, przeszczęśliwą, z wypiekami na twarzy.
Gdy wyobrażam sobie siebie samą, a robię to od czasu do czasu, czasami nawet bardzo intensywnie, najpierw widzę się z zewnątrz, jestem obserwatorem, jest nas dwie, ja - teraz i ja - wtedy, ja i ona, ale gdy trwa to chwilę, a ja nadal usilnie wyobrażam sobie siebie samą, zaczynam czuć się od wewnątrz, wchodzę w siebie, i wtedy jesteśmy ja i ja, ja jestem nią, ja to ja z tych czasów, które przywołuję.
I oto jestem znowu dwunasto-, trzynastolatką, rocznik „Ekranu” z 63 roku ma zaledwie dwa lata, a ja przeglądam go w te i wewte. Nie mogę się dość naoglądać, dość nacieszyć. Rozkoszuję się. Papier jest nowy jeszcze, świeży, zdjęcia wydają się być skończenie piękne, nie wiem jeszcze jak piękne mogłyby być, jak piękne mogą być, jak piękne są, jeśli są to pisma zagraniczne, jak piękne będą w przyszłości.
Te są dla mnie piękne teraz, czyli w 65 roku, takie jakie są, nieostre, na marnym papierze, w byle jakich kolorach, co tu dużo mówić, jakości pozostawiającej wiele do życzenia. W ogóle tego nie czuję, nie wiem (ja tamta, tamta ja). Kolorowe pisma to ciągle nowość, na przykład inne filmowe pismo, „Film”, jest czarno-białe (+ jeden kolor).
W ogóle kino, filmy, to dla mnie prawdziwy cud. Już od maleńkości, tak że trudno mi sobie przypomnieć, od kiedy, mamy w domu projektor filmowy, z czarnego bakelitu, na korbkę, oglądam (czasami z siostrami) filmy w kółko, znam je na pamięć, o królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach, o Czerwonym Kapturku i wilku, i — mój najulubieńszy - o podróżach Odyseusza.
Od dawna wiem (dzięki filmom), że świat jest pełen tajemniczych stworów, dalekich wysp, dziwnych ludzi... Mam jakieś pięć, sześć lat, gdy tato i mama wybierają się do kina na nagrodzoną Oscarem „La stradę” Felliniego.
W malutkim kinie „Maskotka”, którego od dawna już nie ma, koło Filharmonii, grają „La stradę”, film, o którym było wtedy tak głośno, że nawet do mnie, dziecka, to dotarło. A że akurat nie mam z kim zostać w domu, rodzice zabierają mnie do kina i zapewniają panią wpuszczającą, że na pewno będę spała. Tylko że ja ani myślę spać. Cały film obejrzałam i choć nie mogłam wiele zrozumieć, bo był po włosku (z napisami polskimi, za którymi nie miałam szans nadążyć), to pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie wstrząsające.
Na zawsze zapamiętałam sobie oczy Gulietty Masiny, muzykę z tego filmu, nastrój... I gdy w wieku 20 lat po raz pierwszy znalazłam się we Włoszech, szukałam tamtych — dla mnie najpierwszych - włoskich obrazów. I znajdowałam je.
Dziś znalazłam je ponownie w filmie „Ginger i Fred”. Na świętego Mikołaja. W świętego Mikołaja 2005, w 12 rocznicę śmierci taty.
* * *
Więc dziś, 6 grudnia 2012, kolejne 7 lat po śmierci taty, razem 19, i 5,5 po śmierci mamy obejrzę stare fotografie, na zdjęciach:
młody tato w wojennym Krakowie; tato w wojsku przy końcu wojny; zdj. ze ślubu cywilnego moich rodziców 17 grudnia 1952; na jakimś pikniku na Błoniach, ten tobołek na mamy kolanach to ja; mama i tato na wakacjach na wsi; cała nasza rodzina na Plantach, fotografuje najstarsza siostra, ...razem w Alpach, razem w Paryżu, razem po latach...]
KOMENTARZE